Olga Bończyk: "Potrafię już odcinać się od swoich ról bezboleśnie"

Ten tekst przeczytasz w ok. 17 minut
Olga Bończyk: Potrafię już odcinać się od swoich ról bezboleśnie
 fot. Bartosz Maciejewski

15 marca swoją premierę będzie miał najnowszy album Olgi Bończyk zatytułowany „Wracam”. Z dwunastoma piosenkami nagranymi na sześć głosów. Głosów Olgi, a capella. Takiej płyty nie pamięta nasz rynek muzyczny. To wyjątkowy, misternie utkany z pięknych piosenek krążek. Fenomenalnie zaśpiewanych przez niezwykle utalentowaną wokalistkę, która z gracją i jej tylko znanym wdziękiem, wraca do swoich muzycznych korzeni. Spotkaliśmy się w Dniu Kobiet by właśnie o nim, o pracy Olgi w teatrze i innych zagadnieniach, porozmawiać.

Dużo się dzieje w Twoim artystycznym życiu. Ale może zanim o muzyce, podsumuj proszę swoje teatralne działania ostatnich miesięcy.

Miniony rok to głównie eksploatacja dotychczasowych tytułów w teatrach warszawskich, z którymi współpracuję już od wielu lat. Scena Relax - i mój ukochany spektakl „Abonament na szczęście”. Wcielam się tu w alter ego Agnieszki Osieckiej i słowami jej dzienników, które pisała niemal całe życie, opowiadam historię kobiety z jej marzeniami, rozterkami, radościami i smutkami życiowymi, w tym o relacji z mężczyzną, miłością życia, która okazała się największą życiową głupotą. A wszystko oplecione piosenkami, które tak dobrze znane są polskiej publiczności. Znakomita reżyseria i muzyka na żywo dają mistrzowski efekt.

Z kolei w teatrze Capitol mam przyjemność grać w dwóch brawurowo zrealizowanych farsach: „O co biega” i „Kochane pieniążki”. Tu z kolei mam szansę wyszaleć się komediowo. Jest jeszcze niezwykle poruszający tytuł „Kwartet”, który gram w Basenie Artystycznym Opery Kameralnej. To niezwykle wzruszająca, ale i zabawna historia czwórki emerytowanych śpiewaków operowych, którzy ostanie lata swojego życia spędzają w domu spokojnej starości. Ten spektakl to przepiękne spektrum godzenia się ze starością i uznawania, że wszystko co najlepsze już się wydarzyło. Ten rok zapowiada jednak dla mnie kolejne wyzwania aktorskie i udział w nowych spektaklach. Jeden z nich to „Casta la Vista” - fantastyczny tekst, którego reżyserii podjął się Jacek Bończyk.

Sztuka a w niej rola, w którą się wcielasz, która jest dla Ciebie najbardziej twórcza, powoduje, ze bardzo zżyłaś się z prezentowaną na scenie postacią?

Przyjmuję tylko takie role, w których mogę się rozwijać. Dlatego wszystkie grane przez mnie postaci sprawiają mi dużo radości. Zawsze odczuwam przyjemność zakładając sceniczny kostium. Każda rola rozwija się stale i nieprzerwanie. Do premiery ułożona jest w konstrukcję niezbędną, by oddać sens i rysunek postaci. Kolejne spektakle, oswojenie się z rolą sprawia, że nabiera ona dodatkowych kształtów. Ten proces uwielbiam najbardziej. Zawsze polecam miłośnikom premier, aby wybrali się na ten sam tytuł rok po premierze. Może się okazać, że spektakl błyszczy zupełnie nowym blaskiem.

Zdarzają się role, które zmieniają część Twojego życia, wnikają, przenikają się z tym co dla Ciebie codzienne?

Teraz już nie. Zachowuję higienę zawodową i nie zrastam się z rolami tak, jak to bywało kiedyś. Dziś umiem zdjąć kostium, założyć własne ubranie i wrócić do Olgi Bończyk nie przekraczając samej siebie i nie drenując swojego systemu nerwowego. Dawniej tego nie potrafiłam i wchodziłam w role całą sobą i zdarzało się, że często jeszcze kilka godzin po spektaklu żyłam emocjami granej postaci. Dziś już potrafię odcinać się od swoich ról bezboleśnie.

Olga Bończyk – aktorka, artystka kabaretowa, piosenkarka. Która z tych ról jest dla Ciebie największym wyzwaniem?

Każda rola jest wyzwaniem, bo jak wspomniałam wcześniej wybieram tylko takie role, które mnie rozwijają. A skoro mają mnie rozwijać, muszą być trudne, muszą sprawiać, że zaczynam poszukiwać środków warsztatowych do ich zbudowania. Czasem to trwa krótko, a czasem tak długo, że zaczynam wątpić w swoje możliwości. Koniec końców zawsze dochodzę do efektu, który ostatecznie mnie zadowala. Jedną z takich ról, które były dla mnie ogromnym wyzwaniem, to rola Doris w spektaklu „Za rok o tej samej porze”.

W sześciu scenach trzeba było pokazać proces, jaki zachodzi w kobiecie na przestrzeni 30 lat. To nie lada wyzwanie. Każdą scenę dzieli 5 lat, i choć wszystko wtedy dla naszych bohaterów zaczyna się od nowa, to jedno jest niezmienne, bezgraniczna miłość obojga kochanków, którzy dojrzewają z każdym rokiem, zmieniają swoje charaktery, przyzwyczajenia. Ich życie osobiste i rodzinne też się zmienia, a oni niezależnie od tego, jak bardzo się różnią, kochają się na dobre i złe. Piękne spektrum miłości zakazanej, dorastania, podejmowania wyborów i łączenia ze sobą tego, czego pozornie nie da się połączyć - miłości na odległość, która wybucha co roku o tej samej porze,  w tym samym pokoju hotelowym.

Publiczność- masz ją od lat. I chyba można nawet stwierdzić – jest Tobie oddana, wierna. Co w dzisiejszych czasach determinuje popularność, co dla Ciebie w kontakcie z widzami, fanami, jest najważniejsze?

Prawda i szacunek do widza. Włodzimierz Korcz, kiedyś przyznał, że nie rozumie, dlaczego Olga Bończyk, która nigdy nie doczekała się, nie nagrała własnego wielkiego, nośnego przeboju ma stale rosnącą publiczność, a jej koncerty cieszą się takim powodzeniem. Po jednym z moich koncertów podszedł do mnie i powiedział: „Już wiem, dlaczego publiczność tak cię uwielbia, ty śpiewasz covery, czyli piosenki, które są przebojami innych artystów, tak jakby były napisane dla ciebie”. I chyba tu muszę się z mistrzem zgodzić.

Uwielbiam swoje koncerty, a repertuar w nich dobieram bardzo starannie i cierpliwie. Covery choć skrojone na moją stylistykę zawsze oddają hołd pierwowzorowi. Nigdy nie „wykręcamy” aranżacyjnie znanych i lubianych piosenek. Są nadal tymi samymi piosenkami, tylko w moich autorskich interpretacjach. Publiczność to znakomicie wyczuwa i widzi w tym nową, ambitniejszą jakość. I to też bardzo cenię w mojej publiczności. Tak samo oklaskuje znane hity sprzed lat jak i moje własne kompozycje, które wplatam w cały koncert by się nimi podzielić i zachęcić do słuchania moich autorskich singli i płyt. I co ciekawe, zawsze mi się to udaje (śmiech- przyp. red)

Album „Wracam”. Ukazuje się 15 marca, równo na tydzień po tym jak rozmawiamy. To chyba bardzo wyczekiwana przez Ciebie pozycja?

Każda premiera jest jak narodzenie dziecka. Ten album jest wyjątkowo mi bliski, bo nagrałam go w sposób wyjątkowy, w sposób, który w Polsce nie jest praktykowany. Mianowicie, nagrałam 12 piosenek sama ze sobą, na 6 głosów w jazzowych aranżacjach, które przygotował i opracował dla mnie Jacek Zamecki, znakomity muzyk, wokalista, producent, aranżer, multiinstrumentalista z Wrocławia.  Śpiewam a cappella, czyli bez towarzyszenia instrumentów. Piosenki, które znalazły się na płycie, są piosenkami znanymi i lubianymi przez polską publiczność, a ich rozpiętość gatunkowa jest ogromna.

Począwszy od ludowej melodii „Dwa serduszka cztery oczy” przez „Walc Embarras” czy „Ktoś mnie pokochał” po „Łatwopalni” czy „Zawsze tam gdzie ty”. Łączę różne światy muzyczne, gatunkowe i stylistyczne w jeden spójny wokalny przekaz, który pokazuje, że jeśli piosenka ma potencjał można ją „ubrać” w nową „aranżacyjną sukienkę” i dać jej nowy wymiar i nowe artystyczne życie. Wierzę, że album spodoba się moim słuchaczom i będą z oczarowaniem wsłuchiwać się w jazzujące i swingujące frazy piosenek, które znają i lubią z innych wykonań.

"Wracam” z dalekiej podroży, wracasz do korzeni, do swoich … hmm… początków?

Tak, wracam do początków swojej kariery, kiedy to 1986 tuż po zdaniu matury,  dostałam się do wrocławskiego zespołu gospelowego Spirituals Singers Band, który w tamtych latach był jednym z najbardziej liczących się w Polsce i Europie formacji wokalno-jazzowych. Nasz repertuar oparty był na wielogłosowych pieśniach gospelowych a cappella rozpisanych na 6 głosów. Twórcą zespołu, szefem artystycznym i liderem był Włodzimierz Szomański, i to Jemu składam hołd tą płytą, bo dzięki niemu moja edukacja wokalna w tamtych latach nabrała błyskawicznego tempa.

Liczne koncerty, trasy zagraniczne i sesje płytowe stały się moją codziennością, a moja miłość do jazzu oraz śpiewania wielogłosowego sprawiła, że niemal oczywistym będzie, iż swoje życie muzyczne zwiążę ze sceną jazzową. Los jednak miał dla mnie inny plan. Moja aktorska ścieżka a wraz z nią scena estradowa pokierowały mnie do Warszawy. Jednak moja miłość do jazzu i swingu nigdy nie stopniała. Na co dzień współpracuję i koncertuję z najlepszymi polskimi muzykami jazzowymi, a każdy, kto choć raz był na moim koncercie wie, że moje muzykowanie zbudowane jest na jazzujących i swingujących frazach. Teraz przyszedł więc czas, by wrócić do moich początków. Album „WRACAM” to najambitniejszy projekt w mojej karierze.

Okładka- to też ciekawa historia, proszę opowiedz o niej, bo jest ona … obrazem.

Okładkę namalowała Anna Bocek, wspaniała malarka pochodząca z Gdańska, która dziś jest znana i doceniana na całym świecie. Kiedyś zachwyciłam się jej malarstwem, bo rzeczywiście jej obrazy urzekają energią, kobiecością i niezwykłą siłą. Portrety kobiet, takie głównie Anna maluje, są tak zjawiskowe, że natychmiast powstało w mojej głowie marzenie, żeby mieć swój własny portret. Skontaktowałam się Anną Bocek i natychmiast dostałam odpowiedź: „Jestem gotowa namalować pani portret. Proszę tylko dać znać kiedy?” Powstał obraz i jednocześnie stał się on okładką płyty. I tu mogłoby się skończyć opowiadanie o okładce, ale jest coś, co jest kluczem, znakiem, że wszystko ma sens. Moje panieńskie nazwisko brzmi - Bocek! Obraz namalowała Anna Bocek! I choć pewnie nie łączą nas więzy krwi, to sam fakt jednakowych nazwisk, dodaje mocy temu projektowi. Wracam tu do swoich zawodowych korzeni, gdzie współpracując z zespołem Spirituals Singers Band śpiewałam jako Olga Bocek. Dla mnie to magia, znak, spójność. To jak uśmiech anioła.

Płyta jakiej w Polsce nie było… Olgi głosu – tez nigdy tak wiele nie było.

Rzeczywiście, jestem chyba pierwszą wokalistką w tym kraju, która podjęła się tak karkołomnego, samotnego rejsu w świat dźwięków, które wymagają doskonałego warsztatu wokalnego, samodyscypliny i doświadczenia w śpiewaniu wielogłosowym. Nagrywać z samą sobą, to wielkie wyzwanie, bo mając przed sobą tylko zapis nutowy całej aranżacji, żadnego wsparcia rytmicznego czy harmonicznego, zmuszona byłam wytyczyć sobie nową strategię  i niestandardowe sposoby podejścia do pracy na tym materiałem.

Jak wyglądała praca nad tym materiałem. Jak można tak się w sobie - wokalnie podzielić by finalnie brzmieć?

Praca nad tym albumem była zupełnie inna od wszystkich nagrań jakie znam. Była przy tym niezwykle fascynująca i rozwijająca. Sama ze sobą nagrywałam głos po głosie, ścieżka po ścieżce, fraza po frazie, pilnując, by wszystko ze sobą współbrzmiało, frazowało i miało właściwy feeling. To była praca niezwykle żmudna, czasochłonna i pracochłonna. Zamieniłam swoje małe domowe biuro na studio nagraniowe. Każdą wolną chwilę wykorzystywałam na nagrywanie kolejnych ścieżek, fraz i głosów. Wiele razy chciałam porzucić ten projekt dając za wygraną, bo czułam, że nie dam rady, że to wyzwanie mnie przerasta. Chwilę później jednak z pokorą siadałam do mikrofonu i uczyłam się kolejnych fraz, by czule, z chirurgiczną wręcz precyzją nagrywać trudne dźwięki.

To była chyba niezwykle ciężka, mozolna wręcz praca, bardzo absorbująca płyta.

To prawda. Ostatnio przeliczyłam, ile czasu spędziłam przy mikrofonie nagrywając tę płytę i doliczyłam się grubo ponad 1000 godzin. Oczywistym więc było, że nie mogę wynająć profesjonalnego studia do nagrań ani zatrudnić realizatora dźwięku, bo po pierwsze zapewne bym zbankrutowała, a po drugie nagrywanie takiej płyty wymaga perfekcyjnego stanu strun głosowych, a nie każdego dnia czujemy się w najlepszej formie. Umówione studio, zapłacony realizator to przymus, który mógł się obrócić przeciwko mnie w chwilach, gdybym nie była w najlepszej formie wokalnej. Dlatego właśnie postanowiłam kupić profesjonalny program do realizacji i nagrań studyjnych, mikrofon lampowy i… ruszyłam w tę samotną podróż wokalistki i realizatorki dźwięku w jednej osobie, ucząc się na swoich błędach, brakach i niedoskonałościach wokalnych. To była fascynująca podróż, którą będę wspominać niezwykle czule.

Zdradź proszę, jak wyglądała Twoja praca nad rejestracją wokalu, bo tylko w obrębie tego wydawnictwa z tym instrumentem mamy do czynienia.

To był naprawdę trudny rejs, który z każdą kolejną nagrywaną piosenką był już coraz łatwiejszy, ale… zacznijmy od początku. Żeby przygotować sesję w komputerze, pierwszym elementem po zapoznaniu się z aranżacją, czyli płachtą nut, było ustalenie, od którego głosu najlepiej zacząć. Nie każdą bowiem piosenkę nagrywałam tak samo i do każdej trzeba było podejść indywidualnie i wytyczyć inną strategię.

Najpierw w całej sesji ustawiałam główne tempo i jego ewentualne zmiany. Wiele piosenek ma przecież sporo zwolnień, zmian temp, pauz, które muszą być ujęte w czasie trwania całego przebiegu. Gdy nie mamy instrumentu, jakiegoś wzorcowego podkładu, który mógłby nam w tym pomóc trzeba to zrobić technicznie i modlić się, żeby na koniec wszystko się ze sobą spięło. Generalnie nagrywałam jako pierwszy, głos basowy, bo to on wytyczał „groove”, ciężar gatunkowy całego utworu i pozwalał się na czymś konkretnym oprzeć, nagrywając potem kolejne głosy.  Następnie dzieliłam całą piosenkę na większe fragmenty, które głos po głosie uzupełniałam, aż do pełnego brzmienia.

Gdy, coś poszło nie tak, np. zwolnienie było za mało czytelne albo powinnam była zrobić crescendo czy większe diminuendo lub zastosować jakiś inny element np. w wibracje, wyrzucałam do kosza cały fragment i nagrywałam od początku. I w ten sposób nagrywałam pięć pełnych ścieżek. Na koniec zostawiałam główny wokal, czyli melodię. To już była wisienka na torcie. Zdarzało się jednak, że nawet na tym etapie poprawiałam niższe głosy, ale najczęściej były to już tylko kosmetyczne poprawki. Raz jeden zdarzyła mi się sytuacja, gdy piosenkę „Wymyśliłam cię” prawie nagrałam do końca (zajęło mi to około dwóch tygodni pracy), zostawiając sobie na koniec już tylko to, co najprzyjemniejsze, czyli główny głos. Kiedy zaczęłam go nagrywać, zrozumiałam, że cały aranż nagrałam w zbyt szybkim tempie (!), i że główny głos jest teraz zagoniony i nie jestem w stanie osiągnąć zamierzonego efektu, że teraz już tylko usiłuję poprawnie i czytelnie wyśpiewać tekst. Nie zostało nic z subtelności tej piosenki.

Nie zastanawiałam się ani sekundy. Magicznym przyciskiem „delete” wyrzuciłam do kosza 2 tygodnie żmudnej pracy i zaczęłam wszystko od nowa, ustawiając od początku spokojniejsze tempo, kilkukrotnie sprawdzając, jakie powinno być docelowe i… nagrałam wszystko do początku. Cały materiał potem wędrował do profesjonalnego studia, pod czułe ucho Aleksandra Woźniaka, który zajął się miksem i masteringiem albumu. Wspaniała robota. Bez niego ta płyta nie byłaby tym czym jest teraz.

Praca za dnia, nocą, o poranku - która pora doby, była Tobie najbardziej przychylna?

Zaliczyłam chyba wszystkie pory dnia i nocy. Ponieważ nagrywałam w domu, w którym nie mam profesjonalnego wyciszenia ścian, musiałam czekać i polować na względną ciszę za oknem. Poranki, kiedy zwykle wywożone są śmieci lub sąsiedzi raz po raz trzaskają metalową bramą wychodząc na ulice, dyskwalifikowały się samoistnie. Najlepsze były wieczory lub noce, gdy cała moja kamienica pogrążona była we śnie. I chyba właśnie te nocne nagrania mogę zaliczyć do tych najczęstszych i najbardziej owocnych. Czasami witał mnie świt i do łóżka wyganiały mnie wróble, które zadomowiły się na dziedzińcu mojej kamienicy i od bladego świtu urządzały konkurencyjny koncert.

Który z zarejestrowanych utworów sprawił Tobie najwięcej problemów od strony warsztatowej?

„Mój bajkowy świat” - to 6 minutowa składanka z tematów i piosenek dobranocek, na których się wychowałam jako dziecko. To był mój pomysł i to ja namówiłam Jacka Zameckiego by dla mnie stworzył taką kompilację. Każda bajka została potraktowana w indywidualny sposób, sprawiła, że musiałam żonglować stylami, barwami głosu i różnymi sztuczkami wokalnymi, nie dając wyczuć słuchaczowi, jak trudne jest to zadanie.

„Wracam” przynosi dwanaście kompozycji, mamy klasykę polską z repertuary Lady Pank czy zespołu Skaldowie, mamy klasyk świąteczny „Mario czy Ty wiesz?” zza Oceanu, jest ukłon w kierunku Kabaretu Starszych Panów, ale i Wojtka Młynarskiego. Dobór tych kompozycji nie był przypadkowy?

Są dwa powody, dla których wybrałam taki zestaw piosenek. Pierwszy - mój gust muzyczny, może trochę staroświecki, może trochę nienowoczesny, ale tak już ze mną jest.. najbardziej z coverów podobają mi się piosenki z minionego stulecia, bo są ponadczasowe, mają genialne, mistrzowskie teksty i porywającą muzykę. Drugi powód to potencjał. Zależało mi na tym, aby pokazać, że jazzowymi aranżacjami nie tylko można opatrywać  standardy jazzowe, ale zmieści się w nich również ludowa melodia, jak „Dwa serduszka cztery oczy” czy jedna z najpiękniejszych piosenek Lady Pank „Zawsze tam gdzie ty”. Ten ostatni „kawałek” wybrałam, jako utwór promujący całą płytę. Wierze, że ktoś, kto nie spotkał się dotąd z tak spektakularnym potraktowaniem popowych, rockowych czy ludowych piosenek może odkryć je na nowo.  

Czy tę płytę da się a może inaczej - chcesz promować podczas koncertów, a jeśli to w jaki sposób? Całości przyświeca duch Bobby’ego McFerina, ale…  Ty nim nie jesteś…

Rzecz jasna, nie sklonuję się na koncertach, więc nie jestem w stanie sama zaśpiewać tych aranżacji na żywo. Ten materiał w całości będzie więc do posłuchania wyłącznie na płycie. Zdecydowałam jednak w ramach promocji płyty, podczas swoich koncertów włączam  wyjątkowo jeden lub dwa utwory,  które wykonuję z pół playbackiem, czyli z głośników słychać pięć moich głosów jako podkład, a ja śpiewam ten główny. Muszę przyznać, że robi to niesamowite wrażenie na słuchaczach. Reakcja publiczności jest wyjątkowo entuzjastyczna. I choć nie jestem Bobby’m McFerin’em, to ten fakt nie umniejsza ani mnie, ani temu albumowi. Nagrałam najpiękniejsze dźwięki, które miałam w swoim sercu, poświęciłam tej płycie kawał mojego życia i nie żałuję ani jednej sekundy spędzonej przed mikrofonem. Na koniec jeszcze mam dobrą informację dla audiofilów – album będzie wydany również na winylu.  

I to jest fantastyczna wiadomość !!! Czy ten album jest Twoim muzycznym spełnieniem się, jako wokalistka?

Z całą pewnością jest to mój najambitniejszy projekt muzyczny. Trzeba też pamiętać, że jestem tutaj nie tylko wokalistką, ale również producentem i wydawcą. Biorę całkowitą odpowiedzialność za to, co 15 marca wypuszczam w świat i uczucie, które temu towarzyszy, jest nie do opisania. Czuję się spełniona, a te motyle, które teraz łaskoczą mnie po brzuchu, zapewniają mnie, że zrobiłam kawał dobrej roboty!

Dziękuję za rozmowę

Rozmawiał Adam Dobrzyński

 

 

REKLAMA
30 Seconds To Mars News

author

Adam Dobrzyński

Dziennikarz, Recenzent
 adam.dobrzynski@polskieradio.pl

 14.03.2024   fot. Bartosz Maciejewski
CZYTAJ RÓWNIEŻ
Trwa ładowanie zdjęć