RECENZJA

David Bowie - The Next Day

the_next_day

O powrocie Davida Bowiego po 10-letnim milczeniu powiedziano i napisano już wszystko, dlatego możemy śmiało skupić się na jego najnowszej muzyce. Piosenkach, które trafiły na album "The Next Day", którym artysta zatacza niejako koło w karierze, odwołując się wprost do najlepszego okresu w dorobku z drugiej połowy lat 70., a jednocześnie kontynuuje myśl muzyczną sprzed dekady, gdy postawił na prostotę rocka w starym stylu, ponownie u boku Tony'ego Viscontiego.
Z tej szkoły jest świetny, rockowo prosty i emanujący godną podziwu energią utwór "The Stars (Are Out Tonight)". Otwarcie czyli utwór tytułowy to rzecz zakorzeniona w tym samym stopniu w jego berlińskiej trylogii co w numerach pokroju "Time Will Crawl" z lat 80. Jeszcze bardziej w stylu płyt artysty z tamtej dekady wydaje się być utrzymany "(You Will) Set The World On Fire" choć zagrany jest z większą mocą. Jednak nie ma na tym albumie wiele tamtej popowej chwytliwości, Bowie i jego nadworny producent stawiają na surowiznę brzmienia, rozwichrzone dźwięki gitary, niespokojne klawisze i taką też aurę (genialne organowe wstawki w "Love Is Lost", jednym z najlepszych momentów albumu). W "Dirty Boys" mamy rozmowę saksofonu z gitarami, jest prosto, ale bez jakiegoś czadu, a energia ustępuje też miejsca spokojniejszym wtrętom, brakuje tylko wyrazistości refrenu. Za to w pełni czaruje "Where Are We Now?", tak wyrazistej pieśni Bowie nie miał od bardzo dawna, oszczędna, skupiona, trafia do głębi i wprost nawiązuje sentymentalnym, w dobrym tego słowa znaczeniu, klimatem do okresu jaki ponad 30 lat temu artysta spędził w Niemczech. Trochę mniej ciekawie robi się w bardziej bałaganiarskim "Valentine's Day", ale już intrygujący "If You Can See Me" sięga do hybrydowej, międzygatunkowej muzyki z płyty "Outside". To kolizja rocka, rytmów jungle, szalonej dyskoteki i muzyki awangardowej. Szkoła brzmienia Briana Eno znów staje się bardziej wyrazista. "I'd Rather Be High" lekko funkuje, a jeszcze bardziej grooviasty "Boss Of Me" z zimnym klimatem to rzecz, która wydaje się muzycznie zakorzeniona u Ziggy'ego Stardusta. "Dancing Out In Space" zaczyna się wybijanym rytmem w stylu "Lust For Life" Iggy'ego Popa, przywołuje też okres współpracy Bowiego z Popem, trochę jak fragment wycięty z "Let's Dance". Maksymalne uproszczenie to też marszowy "How Does The Grass Grow?", czyli kolejny moment nie tyle innowacyjny co ewokujący glamowy styl Bowiego sprzed wielu lat. Po nostalgicznie balladowym "You Feel So Lonely You Could Die" pojawia się jeszcze (w podstawowej wersji albumu, w wersji deluxe mamy bowiem jeszcze 3 dodatkowe tytuły) piękne "Heat", odrealnione i tajemnicze, które kojarzyć się może z autorską filmową wersją "I Can't Read". Bowie znów na koniec oczarowuje, wciąga bez reszty, hipnotyzuje. I tylko szkoda że tak mało piosenek tego kalibru przynosi "The Next Day".
Nie ma mowy o albumie rewolucyjnym, czy ewolucyjnym, Bowie przecież nie musi się już ścigać, i tego nie robi, sięga do tego co miał w karierze najlepsze, a z garścią nowych pomysłów, niektórych bardzo udanych nagrał album stylowy, klasyczny i naturalnie wypływający z potrzeby tworzenia. Bez kalkulacji i napięcia. Ponadto końcówka wydaje się też zapowiedzią czegoś ciekawego w przyszłości, dlatego być może wraz z finałowym "Heat" nie padło jeszcze ostatnie słowo wielkiego wizjonera rocka, który tym razem o dziwo nie chce być już muzycznym kameleonem. 8/10

author

Mariusz Osyra

 19.03.2013  
Trwa ładowanie zdjęć