RECENZJA

Black Country Communion - Afterglow

afterglow

Trzeci album wydany równie szybko co poprzednie to w moim mniemaniu łabędzi śpiew Black Country Communion. Wszystko wskazuje na to, że mamy do czynienia z pożegnalnym albumem supergrupy, chociaż... obym się mylił. Skarżący się jednak w wywiadach Glenn Hughes głównie na brak możliwości regularnego koncertowania BCC z powodu zawodowych zobowiązań solowych Bonamassy, wydaje się być potwierdzeniem tej tezy. Niedawno jeszcze był bardzo zapalony dla stałego funkcjonowania zespołu, dziś takie a nie inne działanie grupy wydaje się być mocno frustrujące. To jedna strona medalu. Druga jest taka, że materiał wydaje się nosić oznaki zmęczenia, a jego pozorna agresywność i energia w sporej mierze przykrywa brak pomysłu na dalszą drogę, vide wymęczony początek "Big Train" gdzie zespół ewidentnie się męczy, a Hughes wydaje się śpiewać bez pary. Brakuje też wyraźniejszego szlifu kompozytorskiego Bonamassy, chociaż podpisał z zespołem cześć materiału (do przodu jako twórca wyraźnie przesunął się Glenn Hughes , tym razem także z wydatną pomocą Jasona Bonhama), nie ma typowych dla gitarzysty bluesujących wycieczek i jego wyczucia harmonii, jak jeszcze niedawno miało to miejsce przy okazji dwóch poprzednich płyt, ze wskazaniem na perfekcyjną "jedynkę" i pochodzący z niej "Song Of Yesterday". Nawet jeśli nie chcieli się powtarzać (co podkreśla basista w słowie wstępnym), to tym razem ciążą zbyt często w stronę energetycznego, ale jednak stereotypowego hardrocka. Wyraźnie słychać, że za sterami stał "voice of rock", a gitarzysta był zajęty solowymi projektami, co pokazuje singlowy "Confessor" przesiąknięty stylem lidera. Owszem Joe pojawia się chwilami jako główny wokalista, ale właściwie mógłby się skupić na swojej grze na gitarze ("Cry Freedom"). Aby uniknąc jedynie narzekań są co jasne rzeczy tchnące prawdziwym sercem do gry, chociaż pojawiają się w mniejszości, to i tak miło złowić np. ożywcze "Midnight Sun" czy nawet podrasowane zeppelinowym stylem, lekko soulujące "Afterglow". Wspaniale robi się także w mocno creamowym "Common Man" z prawdziwym popisem gitarzysty oraz w świeżo brzmiącym i podminowanym żywiołowym groovem "The Circle". Całość wieńczy kroczący hardrockowy ciężar "Crawl", najstarszy w zestawie fragment, który powstał rok wcześniej na potrzeby "2", ale zdaniem muzyków pasował do reszty skomponowanej muzyki dopiero teraz.
Całość jest też bardziej posępna, mroczna i trochę brakuje w niej rozbudowanych, fajnie rozwijających się kompozycji jakie przecież dotąd tworzyli, które w dużej mierze wypełniały debiut. To co się nie zmienia to świetna gra Bonamassy, który potrafi zaznaczyć swoją obecność nawet w krótkich porywających solach oraz niesłabnący zadziorny wokal Hughesa, mimo jego 60 lat na karku. Z drugiej strony podobnie jak w poprzednich dwóch przypadkach przeszkadza stłumione brzmienie i typowe dla Kevina Shirleya producenckie rozwiązania, które zabierają tej muzyce oddech, czystość brzmienia na rzecz zmasowanego środka. Taka już uroda jego produkcji.
Dla mnie ewidentny spadek formy, choć nadal zasłużeni dla rocka muzycy w tej konfiguracji przekonują, że wiedzą czym jest żywe granie. Tym bardziej godne podkreślenia jest ich niemal na setkę nagrywanie nowej płyty, gdzie podstawowa sesja trwała zaledwie pięć dni, a później Hughes w zaledwie trzy popołudnia dograł własne partie wokalne, kiedy już uporał się z tekstami.
Zaskakują jakby mniej, a porcja najnowszej muzyki zbyt często wydaje się jedynie dopełnieniem umowy, a nie dziełem zrodzonym z rockowej potrzeby i niespokojnego ducha. 7/10

author

Mariusz Osyra

 29.11.2012  
Trwa ładowanie zdjęć