RECENZJA

Bob Dylan - Tempest

tempest

Czym Dylan po 50 latach potrafi jeszcze zaskoczyć? Owszem potrafi to zrobić i muzycznie i samą witalnością, muzykalnością inwencją po pół wieku na scenie. Jego najnowszy studyjny album "Tempest" niczym szekspirowska finałowa "Burza" ukazuje się dokładnie pół stulecia po debiucie fonograficznym. Takiej muzycznej długowieczności życzyłbym wszystkim młodszym pokoleniom twórców, którzy od zawsze inspirują się dokonaniami barda. Dylan na starość ma wyjątkowo twórczy okres, dawno już zdefiniował swój styl, teraz go urozmaica, nadal twórczo rozwija, chociaż takie redefiniowanie ma na koncie już parokrotne, łącznie ze zmianami wizerunku w latach 80. Ostatnio zachłysnął się muzyką jaka powstała na długo przed nim i... w zasadzie tak mu już zostało. Nagrywał płyty z cudzym repertuarem jeszcze 20 lat temu, zaraz potem jednak odzyskał wiarę w swoje twórcze możliwości i posypały się najlepsze płyty w całej karierze. Wrócił na dobre tworząc wybitne: "Time Out Of Mind", "Love & Theft" czy "Modern Times". Ostatnia "Together Thru Life" była znów poszukiwaniem korzeni. Dziś na "Tempest" jest podobnie, od poetyckiego folkowego ujęcia poprzez jazz, amiercana, cajun, swing i country z domieszką bluesa i rocka. Owszem jest staromodnie, tradycyjnie, jakby czegoś innego można było się po Dylanie spodziewać. To wszystko i więcej przynosi nam nowy materiał.
Są tu rzeczy proste, często ujmująco piękne, chociaż zaśpiewane tym schrypłym, bardzo już zniszczonym głosem. Melancholia w "Scarlet Town" wydobywa się jednak na pierwszy plan. Ballad dotąd artysta stworzył setki, to kolejna w gronie tych najdelikatniejszych. Są trafne przypowieści osnute na jazzowych podstawach, zagrane z dużym feelingiem całego składu, jak "Duquesne Whistle". To ponadto jeszcze jeden przykład, po poprzedniej płycie, autorsko-kompozytorskiej współpracy Dylana z Robertem Hunterem, tekściarzem legendarnego The Grateful Dead. Resztę historii napisał już sam. Wyróżnia się z nich poetycki song "Pay In Blood", również rozmowa z Johnem Lennonem w "Roll on John", czy tytułowe "Tempest" - wariacja na temat tonącego Titanica.
Muzycznie Dylan brzmi po swojemu, z żywym akompaniamentem niemal stałych współpracowników. Sam obok gitary coraz częściej zasiada do klawiszy, akompaniuje sobie na pianinie i korzysta z harmonijki ustnej. Duży udział ma akordeon (w tej roli znów David Hidalgo - z Los Lobos), ale i skrzypce, mandolina, banjo czy gitara z metalowym korpusem. Do składu muzyków, co warto odnotować, po kilku latach przerwy wrócił jako gitarzysta też Charlie Sexton znany z Arc Angels.
Ta wielość osobowości z twórcą na czele przekłada się na różnorodną całość. Dużo tu bluesowych korzeni ("Early Roman Kings") i ukłonów dla piosenki z lat 30. I co ważne niektóre z długich songów znów jak w przypadku dylanowskiej klasyki znów wydają się bardzo ważne, epokowe, nawet w skali ogromnego dorobku. Z naciskiem na poruszające "Tin Angel", które brzmi jak nowy odpowiednik klasycznego "The Man In A Long Black Coat". Został zbudowany na podobnej formule z prostym, nieco przyczajonym melodycznym motywem, przywołuje udanie nastrój całej płyty "Oh Mercy". Chociaż to rzecz inna, wyprodukowana przez samego Dylana (znów jako producent kryjący się pod pseudonimem Jack Frost), jest dynamiczniejsza, mniej pastelowa brzmieniowo. Dylan - mam wrażenie - dziś nie chce już oddawać swojej muzyki w obce ręce, sam wie najlepiej czego oczekuje, jak powinny brzmieć końcowe wersje jego kompozycji i jako człowiek przy konsolecie nabrał pewności siebie. Dźwiga też odpowiedzialność jako autor, kompozytor, muzyk, wokalista, aranżer i chyba się nie myli. Skoro mamy do czynienia znów z wychwalaną płytą. Ma niezawodny zmysł, który ponownie zabiera go na wyżyny talentu.
To może być bardzo ważna płyta dla zrozumienia późnego Dylana dla sympatyków, którzy dopiero zamierzają wgłębić się w jego twórczość. 8/10

author

Mariusz Osyra

 27.09.2012  
Trwa ładowanie zdjęć