RECENZJA

Tenacious D - Rize of the Fenix

rize_of_the_fenix

Coraz częściej płyty, na które czekam mnie rozczarowują. Kiedyś bardzo lubiłam śledzić nowości na rynku płyt metalowych i rockowych, obecnie wolę wracać do staroci mimo strachu, że i mnie udzieli się pogląd, iż rock n’ roll umarł dawno temu. Zbliżająca się premiera oraz publikacja w Internecie Fenixa, nie była dla mnie tajemnicą, jednak bałam się, co przyniesie ze sobą wielki powrót Tenacious D. Zespół od początku miał, nawiasem mówiąc niebanalny, pomysł na siebie. Kyle i Jack wykroczyli poza muzykę. W dźwięki wpletli moc poczucia humoru, które to jest kluczem ich sukcesu. Zdarzają się i tacy, którzy mówią o tekstach „D” – „wulgarne”, dla mnie jest to kompletne pomieszanie pojęć. Nieprzyzwoite – tak. Wulgarne – nie. Pierwszego singla z płyty nie wysłuchałam od razu po jego ukazaniu. Stało się tak przez strach, że Fenixa, będę musiała wrzucić do worka krążków nagranych „bo wypada”, „bo kończy nam się kasa”, „bo fajnie jakby coś o nas napisali”. Na szczęście moje obawy zostały szybko rozwiane. Płyta, na którą fani musieli czekać aż sześć lat, słuchając znakomitej poprzedniczki „The Pick Of Destiny” z 2006r., okazała się być jej godną następczynią.
Zdecydowanym plusem krążka jest ponowne zaproszenie do współpracy Davida Grohla, który po raz kolejny podrasował piosenki Tenacious D swoimi szatańskimi bębnami. Powiązania „D” z poprzednią mało znaną kapelą perkusisty, na jego osobie się nie kończą. Płyta „Rize of the Fenix” została nagrana w garażu za jedyne 600 dolarów podobnie jak nirvanowska - „Bleach”. Ten niski koszt ma się nijak do jej zawartości. Już samym utworem tytułowym rozpoczynającym wydawnictwo, Tenacious D pokazali, że nadal są gotowi bezbłędnie skopać nam tyłek tak, że każdy będzie chciał mieć na nim ich tatuaż. Pod względem muzycznym niewiele się zmieniło. Tenacious nadal są mistrzami dynamicznych, melodyjnych gitar, które wpadają w ucho i chwała im za to - choć to często pojęcie, które obraża gwiazdy rocka. Charakterystyczne zabawy wokalem, czyli np. rodzaj naśladowania jazzowego stylu „scat” w wykonaniu Jacka w „Low Hangin Fruit”, przypominają nam czasy „Classico”, jego częste zmiany tonu głosu w większości numerów też nie stanowią nowości. „Seniorita” przenosi nas na rock n’ rollową corridę, co okazało się być bardzo trafnym połączeniem, a „Rock is Dead” jest jednym z najlepszych kawałków jakie ostatnio dane mi było słyszeć. „To Be The Best” z kolei zawiera efekty, jakby wyjęte z popowego zespołu lat 80 pokroju kapeli Bronski Beat. Także za zwieńczenie jakim stał się utwór „39” panom z „D” także należy się pochwała – ten kawałek dla odmiany przypomina niezapomniany zespół Smokie.
Wady płyty doszukałam się jednej. Wstawki typu „Classical Teacher” lub „Flutes and Trombones”, są zabawne – owszem, nawet bardzo, ale tylko podczas pierwszego słuchania. Po 3 odtworzeniu płyty już tylko irytują i zmuszają do przewinięcia. Tego typu zabiegi kojarzą mi się z wyczerpaniem weny i zapchaniem dziur na płycie byle czym. Co prawda nie podejrzewam o to Tenacious D, ale myślę, że w ich muzyce jest wystarczająco dużo poczucia humoru, aby rozbawić słuchacza. Panowie mogli odpuścić sobie suche gadanie, a pomysły zapisać i wykorzystać w scenariuszu następnego filmu. Tak czy inaczej: genialne gitary – są, dynamika – jest, różnorodność – jest i brak przekombinowania, którego nadmiar słyszymy coraz częściej na ukazujących się płytach. Oby więcej takich powrotów. Fenix odrodził się z popiołów z klasą.
10/10 - pod ten powrót!

author

Joanna Chojnacka

 20.09.2012  
Trwa ładowanie zdjęć