RECENZJA

Rush - Clockwork Angels

clockwork_angels

To będzie banał, ale po 34 latach wspólnego grania Rush znów nagrał znakomitą płytę. To prawda pojawiają się dzisiaj rzadziej niż przed laty, a najnowsza "Clockwork Angels" zapowiadana była już od dwóch lat. Nadal jednak trzyosobowy skład Lee/Lifeson/Peart jest w doskonałej witalnej formie, z mnóstwem świetnych porywających pomysłów na tapecie. Jest ciężko, mocno i misternie. Nie jest to z pewnością łatwa muzyka, a nawet wśród singlowych utworów trudno szukać nadmiernie chwytliwych momentów, jak to bywało jeszcze w latach 80. i 90. Poza nielicznymi wyjątkami, o których nieco dalej.
Potężna dawka muzyki startuje od dwóch numerów opublikowanych jeszcze w 2010 roku na singlu, tyle że zarówno "Caravan" pełen metalowej mocy i kilku zmieniających się tonacji gitarowych oraz towarzyszący mu, nośny "BU2B" zostały brzmieniowo wzbogacone, nieco inaczej zaaranżowane w stosunku do starszych wersji. W nowej muzyce Kanadyjczyków jest wszystko: od metalowych progresji po hardrockowy impet, jazzowe inklinacje a nawet artrockowe granie, wzbogacone też w niuanse wokalne i muzyczne, elementy flamenco i dodatki akustycznych gitar. Jednak nad wszystkich góruje pełne mocy brzmienie gitar Lifesona. Sekcja brzmi równie dosadnie, szczególnie z uwypuklonym basem oraz jak zawsze skomplikowanymi strukturami rytmicznymi Pearta. Wokalnie Geddy Lee nie ma sobie wciąż równych, jego głos trochę niższy i bardziej chropawy niż dawniej, nadal potrafi wzbić się w wysokie rejestry. Kompozycyjnie Rush nie celuje w nadmierną przebojowość, a za sprawą udanej chyba producenckiej współpracy z Nickiem Raskulineczem (z którym pracowali już przy "Snakes & Arrows") całość brzmi bardzo przejrzyście i czytelnie, mimo nagromadzenia ostrych riffów, basowego pizzicato i dużej dynamiki.
Szczególnie zasługuje na wyróżnienie długi i rozbudowany formalnie utwór tytułowy, mimo braku wyrazistej struktury i rozpoznawalnego refrenu, na pewno też bardziej egzotyczny "The Anarchist" przypominający nieco zawartość płyty "Counterparts". Lżej wydaje się brzmieć spokojniejszy "Halo Effect", takiej ballady zbudowanej wokół akustycznej gitary i ciemnych w wyrazie smyczków zespół nie miał od dawna. Miało być o rzeczach przebojowych, jeśli szukać już takich na siłę, z pewnością do radia świetnie wpasowałby się "The Wreckers", najbardziej chwytliwy refren Rush od czasów "How It Is" a może i "Nobody"s Hero". Świetna rzecz, także dzięki perkusyjnej kawalkadzie i smyczkom pod koniec. W opozycji do niego zaraz obok pojawia się długi i atakujący wściekłym riffem "Headlong Flight", chyba przekornie wybrany do promocji albumu. Finał, czyli "The Garden" to po prostu muzyczna poezja, płyta po prostu nie mogła kończyć się lepiej.
Warto wreszcie zwrócić uwagę na jak zwykle skomplikowane i fabularnie dopracowane teksty Neila Pearta. Perkusista nigdy nie pisał szablonowo, tym razem pokusił się o kolejny w dorobku grupy koncept. Opowiadający z grubsza rzecz biorąc, o młodym człowieku walczącym z wewnętrznymi i zewnętrznymi siłami rządzącymi porządkiem i chaosem, a który ma za przeciwnika bezwzględną tajemniczą postać, starającą się zegarowej precyzji podporządkować wszystkie aspekty w naszym codziennym życiu. Brzmi nieco mgliście? Cóż, warto wczytać się w treść i przyswoić ją na własne potrzeby, by docenić kunszt twórczy włożony w płytę jako całość. Poza tym autor literackich wersów ma zamiar ująć je też w cykl powieściowy. Zapowiada się więc ciekawie, a muzyka Rush, tym samym śmiało wychodzi poza ramy stricte muzyczne. 8/10

author

Mariusz Osyra

 04.08.2012  
Trwa ładowanie zdjęć