RECENZJA

Jack White - Blunderbuss

blunderbuss

Przeglądając ostatnie recenzje na NetFanie, zdziwiłam się, że żaden z moich redakcyjnych kolegów nie zdecydował się na napisanie tekstu o najnowszym dziele Jacka White’a. Nie mogę tego puścić płazem, bo pominięcie, w naszym portalu, tak genialnej płyty jest niedopuszczalne, zwłaszcza, że dopiero teraz muzyk, na scenie funkcjonujący już od kilkunastu lat, zdecydował się na wydanie solowego krążka. Na ten dzień fani muzyka czekali prawdopodobnie już od pierwszej płyty The White Stripes, które niestety niedawno przestało istnieć. A, że Jack White, należy raczej do tych muzyków-pracoholików, to po rozpadzie macierzystej formacji, długo nie wytrzymał tylko z dwoma projektami, dzięki czemu w kwietniu przywitaliśmy jego pierwszy solowy album, czyli „Blunderbuss”.

Własny krążek, to nie jedyna zmiana w zawodowym życiu White’a. Poza tym, że, jak wspomniałam wcześniej, rozpadł się jego pierwszy zespół, to na „Bunderbuss” przez większość czasu występuje w roli klawiszowca, a nie jak nas przyzwyczaił– szalonego gitarzysty, czy bębniarza. Bez zmian pozostaje podejście Jacka do życia i muzyki, będące tak samo mroczne i tajemnicze, jak to prezentowane w The Dead Weather. Jest też symboliczne, bo zaczynając od okładki, a na pojedynczych słowach piosenek kończąc, wszystko przepełnione jest dwojakimi znaczeniami i wręcz prośbą o własną interpretację. Wydaje się też być bardzo osobiste, bo trudno nie odnieść przesłania płyty do ostatnich wydarzeń w życiu prywatnym artysty. Z drugiej strony jednak rozwód z Karen Elson nie zmienił faktu, że pojawia się ona na płycie byłego męża.

Jacka White’a trudno nazwać prekursorem jakiegokolwiek gatunku, przecież wzoruje się on na muzykach z lat 50. Spokojnie można go natomiast ochrzcić mianem Artysty (takiego pisanego dużą literą). W dobie elektronicznych sampli, on ucieka się do analogowej formy muzyki, standardowych i niestandardowych, ale wciąż instrumentów, a nie komputerów. Ale uwaga, jeśli ktoś dał się porwać singlowemu „Sixteen Saltiness”, to cała płyta może być sporym rozczarowaniem. Przede wszystkim dlatego, że jest dużo spokojniejsza od tego przebojowego i mocno gitarowego numeru. Z drugiej strony, dla każdego fana trójkolorowego maestra, krążek będzie niemałym rarytasem i tak naprawdę ciekawym doświadczeniem, pod względem wynajdowania analogii pomiędzy tym, co White stworzył ze wszystkimi swoimi zespołami, a tym, co w duszy gra mu indywidualnie. Na pierwszy „rzut ucha” słychać, że White Stripes wcale nie odeszli w zapomnienie (bo w „Hip (Eponymous) Poor Boy” cały czas zaznaczają swoją obecność), dusza gawędziarza (z ang. Racounter) wciąż o sobie przypomina, jak w „Weep Themselves to Sleep”. Nie wspominając już o The Dead Weather, bo cały krążek spokojnie mógłby ukazać się pod tym szyldem, wystarczyłoby tylko zaangażować w studio pozostałych członków grupy.

Jednak sam White powiedział, że „Blunderbuss” jest jego prywatnym obrazem i nie mógłby się on ukazać pod jakąkolwiek inną nazwą. Niezależnie od tego, jak bardzo muzyka Jacka i sam Artysta przywiązany jest do brzmień swoich zespołów, jego solowa płyta jest prawdziwym muzycznym arcydziełem, takich, których dzisiaj zdecydowanie za mało. Nie można pominąć niesamowitych zdolności muzycznych byłego White Stripesa, ale w „Blunderbuss” przede wszystkim jednak rozchodzi się o przesłanie. Tak, tak – przekaz, mimo, że miłosny (a to przecież jeden z najbardziej oklepanych tematów i osobiście należę do tej części ludzkości, która połowę piosenek „o kochaniu” już dawno wyrzuciłaby do kubła) to Jackowi udało się z takiego banału wydobyć jeszcze głębie i to drugie dno, którego wyszukiwanie sprawia słuchaczowi tak nieziemską przyjemność. Nie będę zdradzać całej tajemnicy, o czym jest „Blunderbuss”, ale powiem tylko, że człowiek, który prosi, aby miłość sprawiała mu ból, a ukochane osoby, tak w rzeczywistości zabierają nam cząstki duszy, wraz z kolejnymi przesłuchaniami, staje się coraz bardziej fascynujący. A jeżeli za taką fascynacją i absolutnym perfekcjonizmem, jeżeli chodzi o warstwę muzyczną (liryczną z resztą też) stoi człowiek, tak tajemniczy i tak nieprzeciętny jak Jack White, to trudno nazwać ten krążek inaczej niż Arcydziełem. 10/10.
----------------------
Niezły debiut. Choć w przypadku tego artysty takie określenie jest nadużyciem. Jack White od lat filar nieistniejącego już The White Stripes, potem lider w The Raconteurs i perkusista ale i sprawca zamieszania w The Dead Weather, tym razem nie założył żadnej grupy. Jak sam tłumaczył te piosenki prosiły się by potraktować je solo. Stąd "Blunderbuss", jego pierwszy album firmowany własnym nazwiskiem.
Ma w sobie wiele z dzieł tamtych zespołów, wszak muzyka White'a klasycznie archiwizująca, odświeżająca surowe bluesowo-hardrockowe struktury lat 60. i 70. jest charakterystyczna i rozpoznawalna. Ale i jest chwilami inaczej, głównie za sprawą White'a dominującego tu także jako muzyk, który zaproponował mieszankę o wiele bardziej eklektyczną niż to co robił dotąd. Zaczyna się dla niego typowo w "Missing Pieces", więcej hardrockowego ognia i szorstkości znajdziemy w singlowym "Sixteen Saltines". Bluesowa jazda z wyrazistym riffowaniem chwyta za ucho w "Freedom At 21", ale już "Love Interruption" to rzecz akustyczna rozpisana na dwa głosy, zagrana jedynie na gitarze, w duchu Roberta Planta i zahaczająca o country. Podobny koloryt znajdziemy w piosence tytułowej, tyle że country tu jest widocznie bardziej, obok skrzypiec i rozklekotanego pianina jest Jack śpiewający melodyjnie i wyżej. Taka wiejska typowa dla południa pieśń, brzmiąca jak tradycyjny song przekazywany przez przydrożnych śpiewaków sprzed lat. Na pewno Jack White nie jest zwykłym grajkiem gdy rock'n'rollową prostotę łączy w wyrafinowane aranże w atmosferycznej balladzie czerpiącej z zadymionych klubowych brzmień lat 30. i kabaretowego rocka w "Weep Themselves To Sleep". Poruszający utwór zapada w pamięci za sprawą chwytliwej partii elektrycznego pianina.
Płyta to jednak aż 13 krótkich piosenek, z których często White korzysta jak z amunicji o dużej sile rażenia. To też gitarowe, zdecydowanie zagrane utwory pojawiają się i tutaj, jakby nie znalazły uznania autora w okresie Raconteurs. Jest też jeden cover, trochę prześmiewcza, ale zwarta wersja "I'm Shakin'" podebrana od Little Willie'go Johna. Tutaj nawet wokale brzmią jak nagrane na starą zużytą taśmę w garażu w jednym podejściu. Piosenki w rodzaju „I Guess I Should Go To Sleep” czy „Poor Boy” to także nowinki w katalogu artysty. Jest osobiście w tekstach, introwertycznie muzycznie ale zarazem jest to propozycja otwarta, pełna pogody, ładnych melodii, uciekająca od zgiełku pierwszego macierzystego zespołu.
Bardzo White'owa to płyta, a jednak jego blues został przefiltrowany przez punkową estetykę, a całość wciąż brzmi jak propozycja wyjęta z innej epoki, co najwyżej naznaczona dzisiejszym piętnem alternatywnych muzyków poszukujących klucza na odświeżenie starych i wydawałoby się niemodnych brzmień. Sukces solowego debiutu Jacka White'a świadczy jednak o czym innym. O dużym potencjale tradycyjnej muzyki, która niezmiennie wygrywa w swej szlachetności z nowoczesną, ale szybko starzejącą się piosenką przeznaczoną do szybkiej konsumpcji. 8/10

Mariusz Osyra

author

Adrianna Struś

 27.06.2012  
Trwa ładowanie zdjęć