RECENZJA

Joe Bonamassa - Driving Towards The Daylight

driving_towards_the_daylight

Znakomicie jak zwykle zaczyna się płyta Bonamassy, jak to artysta nadpobudliwy i nadaktywny ma w zwyczaju przygotowana zaledwie rok po poprzedniej. Niestety tym razem tego poziomu nie trzyma do końca, chociaż ani na autorskie utwory Joe'go, ani na dobór klasyków okołobluesowych nie można narzekać. Może mniej tu porywów gitarowych, może bardziej zachowawcze tym razem muzyk oferuje interpretacje, a może to chwilowy spadek między genialnymi płytami, poprzednia "Dust Bowl" niewątpliwie taką była.
Zaczyna się jednak bosko od autorskiego "Dislocated Boy", smakowitego chociaż hardrockowego porywającego utworu z przyczajonym śpiewem i fajnie skomplikowanym refrenem. Taki przebój Bonamassy ale nie wprost. Dalej klasyka, bo Joe przygotował tym razem tylko cztery premierowe utwory. "Stones In My Passway" podane z ogniem jaki tylko w wersji akustycznej posiadał oryginał Roberta Johnsona, a jednak bluesowy temat jest tu w prostocie genialny. "New Coat Of Paint" Toma Waitsa to wyraz fascynacji gitarzysty nieco innymi stylizacjami, "Who's Been Talking" to prosty blues Howlin' Wolfa o ogromnej dynamice ozdobiony świetnym solo, "I Got All You Need" Williego Dixona brzmi bardzo tradycyjnie, a "Lonely Town Lonely Street" to kolejna niespodzianka w zestawie, tym razem od Billa Withersa, daleka jednak od soulu, podminowana jest funkowym beatem a zagrana z hardrockowym riffem. "A Place In My Heart" to z kolei podniosła ballada, która wydaje się być kolejnym hołdem dla szkoły Gary'ego Moore'a, z uwagi na smutne, przeciągłe dźwięki gitary, ale i solówka brzmi tu szczególnie pięknie.
Obok efektownego otwarcia spośród nowych piosenek, największe wrażenie robi tytułowa ballada z gitarą ale i fortepianem, zaogniona zgrabnie w refrenie, chyba najlepszy utwór w zestawie, trochę patetyczny ale stylowy no i wyśmienicie wyśpiewany. Dowodzi coraz lepszego kunsztu wokalnego naszego bohatera, chociaż Bonamassa od debiutu nie musiał mieć kompleksów w przeciwieństwie do wielu śpiewających gitarzystów. Finał w postaci bardzo udanej "Too Much Ain't Enough Love" to przykład nowej współpracy, tym razem z Australijczykiem Jimmy Barnesem, którego gitarzysta zaprosił do stylowego wyśpiewania udanego bluesa. Znanego z resztą z jego repertuaru z lat 80. Wyszło bardzo rasowo.
I jeszcze dwa utwory premierowe, które podpisał Joe: "Heavenly Soul" lokuje się gdzieś między bluesową kolorystyką a wpływami śródziemnomorskimi, jakie słyszalne były już na albumie "Black Rock", ale jest całkiem zgranym motorycznym numerem do samochodu, natomiast "Somewhere Trouble Don't Go" o bardziej southernowym szlifie to rzecz ze szkoły powiedzmy ZZ Top, jeśli chodzi o partie gitary, ciekawie wyskandowany na pewno artyście nie przynosi ujmy.
I zastanawiam się w czym tkwi szkopuł tej płyty? Może szukam w niej dziury na siłę, bo z powyższego okazuje się że mnóstwo tu świetnej muzyki. Może coś jest w okropnej okładce, skoro nie zachęca do słuchania to łatwo "Driving Towards The Daylight" nie docenić? Proszę sprawdzić na własnych uszach. 7/10

author

Mariusz Osyra

 24.06.2012  
Trwa ładowanie zdjęć