RECENZJA

The Gracious Few - The Gracious Few

the_gracious_few

Płytę The Gracious Few nagrali muzycy nieistniejącego już Live do spółki z wokalistą Candlebox. Skład szacowny, można więc mówić o czymś w rodzaju kolejnej supergrupy. Generalnie ich wspólne dzieło brzmi o wiele ciężej niż ostatnie dokonania kapeli Eda Kowalczyka, której niestety jakiś czas temu już skończyła się ikra. Jest równocześnie o wiele bardziej wyraziste, z twardszymi numerami i riffowymi melodiami, za sprawą Kevina Martina z ewidentnym skrętem w rejony Candlebox.
Rasowy repertuar został zgrabnie urozmaicony i oscyluje między melodyjnym metalem w amerykańskim stylu, a surowym hardrockiem. Pobrzmiewa też grunge'owym echem, jak genialny „Closer” ze wściekłą partią wokalisty. Zazwyczaj ma w sobie jednak mniej powagi. Z jednej strony utwory wydają się trochę zimne i niedostępne, a z drugiej nagle pojawia się cieplejsza przebojowa melodia jak w „The Rest Of You” czy „Sing”, bądź Martin zaskakuje falsetowymi zaśpiewami jak w „Guilty Fever”. Melodie mają coś z bluesowego feelingu, a odpowiednią dramaturgię zapewnia obowiązkowa porcja nieco balladowego grania, w rodzaju udanego „Crying Time” i „What's Wrong”. Nie za wiele, by nie stępić pazura tej muzyki. Przygotowali ją zespołowo, a swoje trzy grosze wrzucił też producent Jerry Harrison (kiedyś The Talking Heads), którego wprawną rękę dobrze na płycie słychać. Oszlifował co trzeba, rozłożył umiejętnie akcenty, podgrzał odpowiednie momenty, innym nadał więcej przebojowych cech. Całość brzmi przejrzyście i dynamicznie, szczególnie potężne refreny i gitarowe tematy od strony produkcyjnej są zrobione naprawdę zawodowo. The Gracious Few szczególnie wydają się być na swoim gdy dodają mocno do pieca i porywają riffową prostotą, jak w „Honest Man” czy niemal aliceinchainsowym „Tredecim”.
Wokalista też nie stracił nic ze swej ostrej barwy, a na płycie prezentuje całą paletę wokalnych możliwości. Warto posłuchać choćby jak radzi sobie w „Nothing But Love”, intrygującym także rytmicznie. Przyczajone są tu zwrotki, popisowe wybuchy przy mikrofonie mamy w refrenach. Jego śpiew przekonuje nawet bardziej niż na comebacku Candlebox sprzed trzech lat.
Podsumowując: to naprawdę wciągająca i porywająca energią płyta, gdzie dobrze słychać, że w postgrunge'owym sosie nadal można brzmieć świeżo, atrakcyjnie i z pomysłem. 8/10

author

Mariusz Osyra

 20.05.2012  
Trwa ładowanie zdjęć