RECENZJA

Morten Harket - Out Of My Hands

out_of_my_hands

Nigdy bym się nie spodziewał, że będę musiał przyznać iż Morten Harket nagrał naprawdę słabą płytę. Zakotwiczony w mdłym elektropopowym sosie a la ostatnie dzieło A-ha, jego najnowszy album "Out Of My Hands" to przykład banalnego nawiązania do rozwiązań brzmieniowych inspirowanych latami 80. z nieznośnie brzmiącymi klawiszami, które zastępują niemal całe instrumentarium. Dziś są nie tyle oryginalnym co natrętnym i coraz bardziej passe czerpaniem garściami z tamtej dekady. Jeszcze jakiś czas temu na jego płytach firmowanych nazwiskiem można było poszukać szlachetnych dźwięków i żywych instrumentów (ze wskazaniem na debiutancki "Wild Seed"). Dziś wszystkie piękne wymyślone przez Harketa melodie nikną na tle sztampowego złego smaku. Bo tak naprawdę po co robić solo to samo co z zespołem. Chyba że się chce w sztuczny i wyrachowany rynkowo sposób przedłużyć jego żywotność. Bo oto pod solo pretekstem Morten prezentuje piosenki w 100% lokujące się w stylu dopiero co rozwiązanego A-ha, nawet nie siląc się na melodyjną nieszablonowość jego dwóch poprzednich albumów. Owszem jego własne piosenki nie mają tej gładkiej, unikatowej melodyki jakie zwykle posiadały piosenki Waaktara i Furuholmena, ale są tu smakowite muzyczne pomysły. Tyle że rozwinięte w manierze, jaką katują od lat choćby Pet Shop Boys (stworzyli tutaj dla wokalisty piosenkę "Listening).
Najgorsze są chyba syntezatory udające partie smyczkowe, czego przykładem chybiony "Scared Of Heights". Jeszcze gorsze wrażenie pozostawia dyskotekowy "Keep The Sun Away" z przetworzonym wokalem, który brzmi jak przebój Cher "Believe". Tak wygląda właściwie popowo-dyskotekowa całość, co tym bardziej śmieszy gdy wokaliści koło 50tki próbują zostać królami parkietów.
W zasadzie album ratują więc tylko melodie, a niektóre w lepszej oprawie przy pomocy producenta bez ciężkiej ręki mogłyby stać się ozdobą tej płyty. Weźmy wiosenny "Lightning" z jasną melodyką, nośną zwrotką, która z prostym refrenem i talentem wokalnym Harketa wyrosłaby na hit. Są momenty mniej i bardziej udane pod względem kompozytorskim, ale na szczęście w wielu piosenkach czuć ten sam zmyślny norweski szlif i talent do ujmujących popowych kompozycji. Jak kiedyś z A-ha nadal może być bogato, wiele błyskotliwych momentów pogrzebała tu jednak produkcyjna strona. Jaki potencjał drzemie w "Burn Money Burn", tu na szczęście aranżacja przeszkadza jeszcze najmniej, podobnie jak w spokojniejszym "Quiet". Bardzo w stylu macierzystej formacji jest "When I Reached The Moon", a zelektronizowane brzmienie i programowane beaty przeszkadzają niemiłosiernie, podobnie jak w całkiem zgrabnym, choć banalnym "I'm The One". Końcówka mniej pretensjonalna wypada o dziwo trochę lepiej, chociaż o jakimś diametralnym muzycznym zwrocie nie może być mowy. To płyta od początku do końca przesycona duchem minionym, a że nie mówimy o szlachetności klasycznych dźwięków, trudno będzie ją wybronić. 4/10

author

Mariusz Osyra

 19.05.2012  
Trwa ładowanie zdjęć