RECENZJA

The Allman Brothers Band - Where It All Begins

where_it_all_begins

To bardzo równa płyta, trzecia studyjna propozycja trzeciego wcielenia Allmanów, którzy za sprawą nowych ludzi w składzie potrafili odzyskać siły witalne i ponownie tchnąć życie w swoją muzykę. Na początku lat dziewięćdziesiątych kierownicze stery wyraźnie przejął Dickey Betts, autor i kompozytor większości nowego materiału. Ale oprócz legendarnego gitarzysty, szeregi grupy zaslili młodsi adepci bluesa: basista Allen Woody, Marc Quinones wywodzący się z jazzowego Spyro Gyra i najważniejszy - nowy gitarzysta Warren Haynes, którego Betts odkrył jeszcze w poprzedniej dekadzie, a jego talent wykorzystał na autorskiej płycie. Cztery siódme nowego składu pozostały jednak niezmienione, to cztery oryginalne filary, które podtrzymywały ten jeden z najsłynniejszych amerykańskich jam bandów od samego początku. Miło posłuchać jak "Bracia" brzmią pewnie z nowymi utworami i jak wspaniale nawiązując do własnych osiągnięć sprzed lat odnajdują się i we współczesnej muzyce. Równa to płyta, bo równy mają udział w jej powstaniu wszyscy instrumentaliści. Poraża znów bluesowe zacięcie w głosie Gregga Allmana ("Sailin' Cross The Devil's Sea") i jego pełne swady, jakby zagrane instynktownie partie na hammondach. Wszechobecne są gitarowe zaśpiewy gitarowe Bettsa oraz unisona dwóch gitar, stworzone razem z Haynesem, grającym techniką slide. Toż to bluesowa klasyka, poezja i jednocześnie śmiały krok w przyszłość gatunku ("Back Where It All Begins"). Rację miała telewizyjna sprawozdawczyni z Woodstock'94, mówiąca, że Betts gra jakby był samym Bogiem, przy tym całkiem sprawnie śpiewa w swoich country-bluesowych stylizacjach. Jego zawsze spośród wszystkich Allmanów najbardziej ciągnęło w stronę tradycji południa. Nie zapomniał przy tym o polu manewru dla pozostałych, o miejscu dla śmiałych improwizacji, o luzie, jamowej swobodzie, nieskrępowanej radości grania i przestrzeni dla rozbudowanej sekcji rytmicznej (aż trzech perkusistów). Motoryczny napęd kapela zawdzięcza kongom Jaimoe, i w głównej mierze Trucksowi, to jego rozpędzone bębny przyprawiają słuchacza o zadyszkę. Wszystko się tutaj fantazyjnie miesza, jak w kolorowej i gęstej konfiturze. Jest przy tym wyjątkowo smacznie gdy Gregg śpiewa znowu swe rytmiczne bluesiska ("All Night Train"), albo stylowe ballady ("Soulshine") jednocześnie tworząc organowe tło. Ta druga autorstwa Haynesa to już klasyka, znana z wielu wersji i wykonań, a śpiewający Warren ("Mean Woman Blues") toruje sobie drogę do samodzielności w Gov't Mule. To też jeden z największych porywów na albumie, wraz z dziewięciominutowym utworem tytułowym i wizytówką krążka "No One To Run With". Trochę brakuje tu czegoś na miarę "Nobody Knows", żeby dać tylko przykład ostatnich dokonań, ale i tak "No One..." to rasowy bluesowy kawał świeżej muzyki, nasyconej południowoamerykańskim smaczkiem. To co dzieje się w nim w warstwie rytmicznej, a pod koniec w długiej instrumentalnej części, w grze obu gitarzystów jest ponadzmysłowe. Chce się zapętlić i słuchać na okrągło, jest dynamicznie, z werwą i ogromnym ładunkiem. Całe szczęście, że potem przy spokojniejszym "Change My Way Of Living" można trochę odsapnąć. Absolutną spontanicznośc słychać tu cały czas, bo zamiast ślęczeć miesiącami w studiu, zespół wraz z mistrzem bluesowego feelingu śp. Tomem Dowdem, poszedł na żywioł i niemal cały materiał zarejestrował w jednym podejściu, na ranczu zaprzyjaźnionego aktora Burta Reynoldsa. Udzieliła się im zatem koncertowa atmosfera i pełna swoboda twórcza, dzięki temu na "Where It All Begins" odżyły wspomnienia klasycznych pozycji z katalogu jak "Eat The Peach". 100% świeżości bluesa, rhythm'n'bluesa i countryrocka trafiło na ten nadzwyczaj udany album, co stawia go na równi z poprzednią płytą "Shades Of Two Worlds" i oczko wyżej od również udanej "Seven Turns". Z perspektywy czasu dopiero wiadomo, że był to album na kolejnych, długich dziewięć lat. 9/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć