RECENZJA

Emmylou Harris - Hard Bargain

hard_bargain

Emmylou Harris, uznana wokalistka głównie ceniona za osiągnięcia na scenie country, tak naprawdę wymyka się oczywistym klasyfikacjom. Nie jest do końca artystką z półki okolic Nashville. Jej pełna wdzięku autentyczna i szczera, co cna amerykańska w wyrazie muzyka to rzecz najbliższa stylowi "americana", czyli łączy wszelkie amerykańskie tradycje pisania i komponowania, oparte o country, rock, pop, blues, folk i jazz.
Cykl akustycznych ballad i nieco bogatszych songów o wciągających opowieściach, które można porównać tylko z dorobkiem Springsteena, to zestaw wyjątkowo udany, tym bardziej ważny ze w niemal stu procentach autorski. Tylko dwa utwory artystka dobrała do własnych pieśni, a jednym z nich jest piękny utwór tytułowy stworzony przez Rona Sexsmitha. Kiedyś Harris podpisywała na swoje albumy tylko pojedyncze utwory, gdy po niemal 40 latach obecności na scenie, odkryła w pełni swój talent twórczy. I to na własnych piosenkach opiera repertuar kolejnych albumów. Nie wszystkie są tak ważne jak jej płyta "Wreckin’ Ball" sprzed półtorej dekady, ale na ogół znakomitych, autentycznych do bólu, ambitnych i dalekich od kobiecej konfekcji z list przebojów. Tym bardzie żal, że pozostają tak bardzo słabo znane w Polsce. Pewnie najnowszy krążek podzieli los poprzedniego „All I Intented To Be” z 2008 roku.
Płyta "Hard Bargain" najnowsza jej pozycja, może swobodnie konkurować z równie tradycyjnym albumem Stevie Nicks, wydanym niemal równocześnie, bo to równie doświadczone kobiece śpiewane, choć nieco subtelniejsze i zdecydowanie bliższe tradycjom amerykańskich bardów, opowiadaczy historii prostych ludzi, mocno w stylu dylanowskim ("My Name Is Emmett Till"). Jej pieśni za bohaterów mają zwykłych ludzi i ich codzienne troski, a w tle leniwie snuje się akustyczna gitara, tudzież podbarwiają całość oszczędne w wyrazie żywe instrumenty ("Goodnight Old World"), czego efekt często zapiera dech piękną melodyką i poetyckim wykonaniem (doskonałym przykładem przejmujący „Nobody”). Emmylou Harris chociaż śpiewa chropawym i jakby doświadczonym przez życie, zmęczonym głosem, ciągle dysponuje piękną barwą, którą wpisuje się gdzieś pomiędzy śpiewanie Joni Mitchell i Joan Baez. W rodzimych Stanach pozostaje zresztą ikoną równą wymienionym wokalistkom.
Obok momentów zadumanych i refleksyjnych, jak zwiewne "Lonely Girl", także z uwagi na podejmowane tematy, jak: bezdomność, walka z żywiołami natury czy życiowe wyzwania, pojawiają się fragmenty żywsze, podporządkowane rockowej oprawie, równie udane, a do tego bez problemu trafiające do rockowej publiki. Szczególnie podobać się może dynamiczny "New Orleans".
Nagrana i stworzona w studiu bardzo szybko przez trójkę tylko muzyków płyta, urzeka autentycznością wyrazu i pozostaje zanikającym przykładem na silną pozycję prawdziwej nieskażonej nowoczesnością muzyki, co szczególnie cenne w dobie sztuczności i lansowanych lawinowo sezonowych gwiazdek. Na pewno zasługuje na większe zainteresowanie i na Starym Kontynencie, gdzie podobna stylistyka z oporami trafia na podatny grunt. Sześćdziesięciokilkuletnia Emmylou Harris nie musi jednak się przypodobywać i naginać swoich muzycznych nawyków. Może pozwolić sobie na niezależność i wierność własnej muzycznej tożsamości, z którą bardzo jej do twarzy. Brzmi to wszystko wprost pięknie. 8/10

author

Mariusz Osyra

 30.08.2011  
Trwa ładowanie zdjęć