RECENZJA

The Kills - Blood Pressures

blood_pressures

Słuchając Alisson Mosshart i jej The Kills zawsze z tyłu głowy gdzieś będzie odzywać się analogia do The White Stripes Jacka White'a i to chyba nie tylko poprzez damsko-męski skład obu duetów. Również poprzez pokrewieństwo muzyczne i stylistyczne od zadziorności klasycznego rocka po wystudiowane analogowymi brzmieniami lo-fi. Nic więc dziwnego, że White to podobieństwo zauważył i stworzył z wokalistką The Kills grupę The Dead Weather. Tym razem po sukcesie tej supergrupy, przy okazji wyczekiwanego przez lata powrotu i czwartego albumu Killsów startują oni z pozycji dużo pewniejszej niż jeszcze kilka lat temu. Alison wszak awansowała do kobiecej ekstraligi w mikrofonowym rankingu damskich głosów. Ale też może pochwalić się kapitalnym muzycznym zmysłem w przypominaniu surowości jaką z pietyzmem także dokumentowali The Black Keys, z jedynie wyraźniejszym może skrętem w bluesowe rejony. U The Kills jest mimo wszystko prościej.
W muzyce duetu i ich prostych, hałaśliwych często numerach czai się jakiś pierwiastek fajnej przygody, nietypowych rozwiązań harmonicznych, niespodzianka i często tajemnica. A może bardziej zagadka: czym nas zaskoczą tym razem? Co zdarzy się w kolejnym numerze? Nawet w ewidentnie przebojowym i nieco bujającym jak stylizacja reggae "Satellite" z chóralnymi zaśpiewami, nie wszystkie kary są wyłożone na stół. Jeszcze lepsze zwroty akcji są w „Damned If She Do”. Świetny kawałek, podobnie jak mocne otwarcie płyty "Future Starts Slow". Mosshart z Jamie Hince’em bawią się rytmem, proponując zdysharmonizowane i często chrupiące momenty ("Heart Is A Beating Drum"), lub otwarcie kakofoniczne i cięte partie gitary, z których wprawne ucho wyselekcjonuje bardzo udane melodie. Bo "Blodd Pressures" to przede wszystkim album udanych piosenek, nawet jeśli nie tak poruszających jak te z "Midnight Boom" i nie tak dużego rockowego kalibru jak te na dwóch płytach The Dead Weather.
Kills grają jednak inaczej. Jeszcze bardziej oszczędnie, finezyjnie i alternatywnie zarazem, z prosto nabijanym rytmem ale i całą masą przeszkadzajek, które obudowują piosenki i decydują o ich charakterze ("Nail In My Coffin"). Takiego nastroju jak w świetnym "DNA" trudno szukać gdzie indziej, występ w duecie w "Baby Says" jest przesympatyczny, a banał melodii zestawiony z posępnym wokalem w balladowym "The Last Goodbye" wprost uwodzi słuchacza. I takich zapadających w pamięci chwil jest tu jeszcze wiele. Najwięcej każda z piosenek zawdzięcza rzecz jasna wokalnym występom Alison. W końcu The Kills posiada prawdziwie charyzmatyczny głos, a popisy Hince'a w stylu Lennona w "Wild Charms", trzeba uznać jedynie za dowód poczucia humoru muzyków lub niegroźny przerywnik w środku płyty.
Płyty znakomitej, z niesamowicie lotnie lawirującymi autorami między garażowym rockiem, bluesem, stylistyką lo-fi, a samplowanym popem i indie-rockowym wyrazem. To jeden z tych przykładów gdy mniej znaczy więcej. Tylko 11 piosenek, mniej niż trzy kwadranse muzyki, oszczędne instrumentarium i dwie zaledwie osoby za sterami. A wszystko pięknie i intrygująco wciąga. Liczą się przygotowane kompozycje, a te chłonie się wyjątkowo chętnie. 8/10

author

Mariusz Osyra

 23.08.2011  
Trwa ładowanie zdjęć