RECENZJA

Jeff Buckley - Grace

grace

Jedna z najwspanialszych i najbardziej inspirujących płyt lat 90., dziś uznawana za arcydzieło, pozostała jedynym albumem przygotowanym za życia i wydanym przez Jeffa Buckleya. "Grace" doczekała się wiele kontynuacji w dyskografii artysty, rozbudowywanej po nagłej jego śmierci w nurtach Mississippi, a także sporo naśladowców, a jednak była jedynym dziełem, nad którym utalentowany syn legendarnego Tima Buckleya miał pieczę i kontrolę od początku do końca.
To przede wszystkim zestaw poruszających ballad, kruchych i osobistych, innym razem uniwersalnych, obok własnych kompozycji także obfitujący w udane przeróbki. Z drugiej jednak strony i spora porcja surowego rocka, tyle że zmiękczonego pełnymi inwencji melodiami, atrakcyjnymi i przybliżonymi głównie przez pasję wykonania. Buckley był artystą, co udowadniają wersy "Mojo Pin", który od cichej snującej się opowieści zmierza do rozszalałego postgrungeowego uderzenia, czy w absolutnym majstersztyku, czyli tytułowym "Grace" - wulkanie emocji. To kompozycja która porusza, zniewala i po latach. Od chwytliwego gitarowego tematu po poetycki śpiew w początkowej części utworu po zapierające dech w piersi mistyczne uniesienie wokalisty w rozdzierającym finale. "Last Goodbye" komercyjny przebój Jeffa z krążka to także pozostawiający w odrętwieniu słuchacza okołorockowy, ale jednak pełen magii moment. Nie mniejsze znaczenie mają na płycie kompozycje cudze, misternie dobrane, pokazane od innej strony, w interpretacjach godnych mistrzów artysty: "Lilac Wine" pełne delikatnych nut, chyba jeszcze bardziej zwiewne niż oryginał Niny Simone, zdecydowanie natchnione odczytanie "Hallelujah" Leonarda Cohena czy absolutnie wyjątkowy moment, do tego zaśpiewany wysokim tembrem "Corpus Christi Carol". Dowodziły one wielkości wokalisty, rozmiaru jego talentu, szerokiej gamy poszukiwań artystycznych Buckleya, jego nietuzinkowej osobowości, artystycznej misji i szczerości wyrazu własnej muzyki.
To płyta doskonałość, gdzie w każdym z utworów czai się magia i cała masa cudownych dźwięków, i gdzie nie ma mowy o wypełniaczach, czy utworach o mniejszym znaczeniu dla całości. Emocje tu rozpięto między poezją beatników, szczerością melodyków europejskich lat 60., surowością rocka ale i powagą przekazu. Stąd zniewalające melodie podane w jedyny słuszny, całkowicie oryginalny sposób ("So Real"), rzeczy ambitne i poruszające ("Dream Brother"), czy wreszcie zupełnie w rockowym repertuarze młodego artysty nietypowe("Corpus Christi Carol"). Całości dopełnia choćby wściekłe i nieco odstające od reszty "Eternal Life", ale dobrze oddające ducha epoki w której płyta powstała, oraz przepiękny utwór "Forget Her".
Ten ostatni pozostały z sesji ujawniony dopiero 10 lat po pierwotnej wersji płyty znalazł się od tamtej pory jako bonus całości. Ale szczególni warto polecić go w towarzystwie innych rzadkich utworów z tej samej sesji, które wydawca przedstawił na jubileuszowej edycji „legacy edition" trzy płytowej wraz z materiałem video na DVD, w 2004 roku. Jedno z arcydzieł rocka lat 90. 10/10

author

Mariusz Osyra

 30.07.2011  
Trwa ładowanie zdjęć