RECENZJA

Yes - Fly From Here

fly_from_here

Wiele na "Fly From Here" starego Yes, chociaż będą mieli trudne zadanie by przekonać mnie do siebie po tym jak zespól zdecydował się wznowić działalność bez Jona Andersona. Bez niego to nie jest prawdziwe Yes, a Benoit David pomimo sympatycznej barwy, nie zbliża się nawet do charyzmy oryginalnego wokalisty legendarnego zespołu. Najważniejsze jednak że nie próbuje kopiować wielkiego Jona, nie śpiewa pod niego, chociaż czasem także wspina się w wysokie rejestry i obstawia taką samą harmonię pięknych wokalnych fraz. Jednak jego osoba nie jest wizytówką nowej muzyki Yes, jak to bywało w przeszłości w przypadku Andersona, skupiającego na sobie wszelkie emocje związane z bajkową atmosferą magicznych kompozycji i pisanych przez siebie tekstów. Jest za to centralnym elementem charakterystycznym dla stylu grupy współbrzmienie klawiszy i gitary, ten sam charakterystyczny produkcyjny rozmach, rytmiczne zwroty, czy wreszcie gra Steve'a Howe'a.
Za sprawą nowego głosu i naprawdę długiej przerwy w dyskografii zespołu (to pierwszy album od 10 lat), bardziej przypominają się płyty z przełomu lat 70. i 80. oraz nagrane w tej dekadzie hity umieszczane na listach z "Owner Of A Lonely Heart" na czele, niż albumy z lat 90. Także muzycznie to powrót do prostoty, bardziej przebojowej i zrobionej z poprockowym zadęciem, jakby z dala od artrockowych korzeni, pomimo długiej suity w pierwszej części krążka. Także i ona mniej magiczna niż inne długie kompozycje sprzed lat dzieli się wyraźnie na intro, kolejne przebojowe fragmenty, zgrabnie nadające się do promocji ("We Can Fly", druga część sześcioczęściowego tytułu wybrana na singla) i zdecydowanie bliskie brzmieniom "90125" i "Dramy" niż pozostałych klasycznych płyt Yes. Za sprawą "Dramy" album kojarzy się jeszcze dlatego, że to dopiero druga płyta w długiej historii szyldu, na której zabrakło Andersona. Obecność Trevora Horna i Geoffreya Downesa także odwołuje się do tego konkretnego okresu w ich karierze sprzed 30 lat.
Sporo mimo wszystko tu klasycznych momentów, bardzo przekonujących, jak pełne zwrotów i cudownie zagrane akustycznie przez Howe'a "Life On A Set Film", ewidentnie w starym stylu "Madman At The Screens" z tymi typowymi przejściami, kawalkadą rytmu, zmianami dynamiki i bogactwem brzmień. Sama suita tytułowa "Fly From Here" to tylko pozornie powrót do czasów lat 70. bo pozostaje łatwiejsza w odbiorze niż "Tales From Topographic Oceans" czy zawartość "Close To The Edge". Ale to już pieśń przeszłości. Dzisiaj Yes starają się unowocześnić brzmienie, grać według standardów ambitnego rocka XXI wieku, choć tak naprawdę to muzyka regresywna, staroświecka, cudownie niedzisiejsza, nawet w swym ujmującym melodycznym uroku ("Hour Of Need"). 6/10

author

Mariusz Osyra

 22.07.2011  
Trwa ładowanie zdjęć