RECENZJA

Dave Matthews Band - Stand Up

stand_up

Dave Matthews i jego kapela to jedna z najlepszych koncertowych grup ostatniej dekady, a ich studyjne płyty miejscami ocierają się o geniusz. Przy okazji siódmej, studyjnej „Stand Up” zacząłem się obawiać o losy ich dalszego muzykowania. Także o to, że ulegną komercjalizacji i poddadzą się całkowicie wytycznym producenta oraz naciskom wytwórni. Kapela miewała tego rodzaju problemy już w przeszłości i niejednokrotnie musiała powściągnąć swoje improwizacyjne ambicje, przy okazji gubiąc muzyczną tożsamość. Los starszego albumu „Everyday” po trosze podzielił też „Stand Up” w Polsce wydany niemal po roku od amerykańskiej premiery. Nie do końca udał się DMB ten krążek, gdzie najlepszym utworom nie brakuje melodyjności i przebojowości, ale brak tu świeżych, pasjonujących wykonań, porywającego groove’u, który dawniej nie pozwalał zatrzymać się nodze i był znakiem rozpoznawczym. Szczególnie dotyczy to utworów zatopionych w nowoczesnej produkcji Marka Batsona, odartych z autentyczności, obco brzmiących w katalogu zespołu, a przez to nieprzekonujących („Old Dirt Hill”, „Stolen Away On 55th & 3rd”). Właśnie z tego powodu charakterystyczne saksofonowe zagrywki Leroi’a Moore’a pojawiają się rzadziej, a skrzypce Boyda Tinsleya zostają często wtopione w tło lub zupełnie nieobecne. Miejsca na zespołową, nieugłaskaną w studiu improwizację jest dużo mniej, ale czasem jak w „American Baby” (intro oraz końcówka) znowu dochodzi ona do głosu. Cały czas w muzykach przebija się chęć wyjścia poza narzucone ramy, ale tak jakby nie chcieli własnej muzykalności posłuchać i posłusznie wygrywali dla nas kolejne piosenki. Oprócz tego znanego z singla przeboju, na wyróżnienie zasługują jeszcze: „Hello Again” w starym stylu, „Dreamgirl” przypomina solowy album Dave’a Matthewsa, „Everybody Wake Up” i „You Might Die Trying” – cięższe brzmienie, znowu wspaniały wokal, moczny ton gitary, smyków i wreszcie dźwięki saksofonów. Udany jest też kompozycyjnie „Louisiana Bayou”, w wyrazie bardzo amerykański, wprowadzający zespół na kolejne, nowe tereny poszukiwań muzycznych. Na szczęście nie kończy się też po upływie trzech i pół minuty. Szkoda, że w programie albumu zabrakło np. znanego już z koncertów, świetnego „Joy Ride”. Muzyka Dave Matthews Band cały czas ewoluuje, nie jestem tylko przekonany czy w dobrą stronę. Nadal trudno ją rozłożyć na czynniki pierwsze, nadal zespół zaskakuje inwencją, ale jakby tym razem więcej tu niepotrzebnych prób unowocześnienia i w ten sposób odświeżenia stylu. Zabrakło trochę udanych kompozycji, a zdecydowanie za wiele rutyny i syntetyki. Gdzie się podziały te piękne czasy gdy kompozycje rozwijały się niepostrzeżenie do siedmiu minut, a żaden z członków zespołu nie miał hamulców. Teraz wszystkie utwory z najnowszej płyty zostały skrojone do miary piosenek, przez co niektóre nawet nie są w stanie się rozwinąć („Smooth Rider”), a w innych niewiele ciekawego się dzieje („Out Of My Hands”). Nie wszystko jest złe, bo choćby finałowy „Hunger For The Great Light”, zaśpiewany z dawną żarliwością i zagrany niemal hardrockowo, napawa optymizmem pozwalającym spokojnie i z nadzieją czekać na kolejny album zespołu. Pomimo całych tych wyrzekań na brak pomysłów jak tę muzykę podać, i tak w całości słucha się nieźle, chociaż niewiele z tego w głowie zostaje. Powinno być inaczej, dlatego „Stand Up” do najlepszego wydawnictwa „Before These Crowded Streets” z 1998 roku bardzo daleko. 6/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć