RECENZJA

Pearl Jam - Pearl Jam

pearl_jam

Zapowiadano, że to jedna z najbardziej oczekiwanych płyt 2006 roku i jedna z najlepszych w dorobku Pearl Jam, to był rzecz jasna marketing, ale tym razem bez grama przesady. Można przypuszczać, że zainteresowanie taką muzyką jest mniejsze niż w poprzedniej dekadzie, gdzie grunge był święty, a Pearl Jam wyrośli na gwiazdę. Muzycy są już teraz statecznymi rockmanami, a ich twórczość jest trochę skrojona na przynoszenie zysku, ale i na bezpieczną oryginalność. Przez te wszystkie lata zachowali wyłączność na wdrażanie własnej koncepcji grania, odświeżania patentów grungu i tworzenia muzyki poza głównym nurtem rynku. Dzięki temu nadal brzmią dobrze i trzeba rzec, że na ”Pearl Jam”, swojej ósmej studyjnej płycie, najlepiej od dwunastu, a może i czternastu lat. Naprawdę słychać tu jak wiele zawdzięczają czteroletniej przerwie, jaka upłynęła od ostatniego albumu „Riot Act”. Wrócili do początku, do surowości swoich utworów, które mają za zadanie porwać słuchacza, a nie zadziwiać muzycznymi eksperymentami, jak to działo się w przeszłości. Od „Vitalogy” twórczość Pearl Jam była coraz bardziej wykoncypowana, na szczęście teraz znowu została odarta z wszelkich pretensji, a pozostała szlachetna prostota ich muzyki. Przedstawionych utworów jest tyle ile trzeba, nic dodać i nic ująć, by nie ponieść straty. Rozpoczynający całość „Life Wasted” to naprawdę fajny rockowy numer, godny wylansowania na singlu (a jest taki plan), wprowadza dobrze w charakter albumu, a w dalszej części pojawia się jeszcze w łagodniejszej repryzie. „World Wide Suicide” Veddera utwierdza nas w przekonaniu że znowu słuchamy TEJ! grupy. Naprawdę przykuwają uwagę wyborne „Severed Hand” i „Marker In The Sand” – solidna dawka gniewu, emocji, zaangażowanych tekstów. W pierwszym świetne solo, w drugim przebojowa linia melodyczna. Nie inaczej jest ze spokojniejszym „Parachutes” parafrazującym styl The Beatles, a szczególnie w siedmiominutowym „Inside Job”. W tym finale albumu zespół magnesuje już arcydziełem, który w pamięci przywołuje klimat „Nutshell” Alice In Chains. Są i fragmenty bardzo nośne jak „Unemployable” czy wyjątkowo śpiewne jak „Come Back” z uroczym tekstem o miłości. Wyróżniam jeszcze „Gone”, który muzycznie nawiązuje do „Jeremy” i niby spokojniejsze „Army Reserve”, to szlachetne porywy przed końcem słuchania. Właściwie słabych punktów brak, nawet jeśli by się bardzo chciało do czegoś przyczepić to będzie to trudne. Na taki właśnie album czekałem i wiem, że będzie mi długo towarzyszył, bo piątka dobrze nam już znanych i wydawałoby się przewidywalnych muzyków zrobiła świetna robotę. Jest tak jak sobie fani wymarzyli. Rockowy, niebanalny, a przy tym znowu zaraźliwie przebojowy album. Warto było zacząć od początku. 9/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć