RECENZJA

Bruce Springsteen - The Rising

the_rising

Czy ktoś w Polsce naprawdę dobrze rozumie Springsteena? Powoli utwierdzam się w przekonaniu, że raczej niewielkie grono słuchaczy. To wprawdzie artysta powszechnie szanowany i uznawany, a przy tym u nas równie skutecznie ignorowany. Należy chyba do tego samego grona co Neil Young, muzyków których płyty są w Polsce niesprzedawalne. A tyle razy udowodnił że powinno być odwrotnie, chociażby na tym albumie z 2002 roku. Przeczytałem niedawno że „The Rising” w kraju został platynowy, najpewniej na skutek działań wytwórni, która skutecznie wpychała klientom płytę niedługo po premierze prawie za darmo. A to po prostu znak, że towar mało kogo zainteresował. Ogromna to strata, bo dość szybko nagrany - znowu z udziałem The E Street Band – album, przypomniał nam w odpowiednim momencie Bossa, rockmana z krwi i kości. To po prostu bardzo dobra płyta. Do działania, a właściwie napisania przejmujących tekstów, zmusiła Springsteena tragedia z 11 września. Jak wiadomo już wtedy skomponował na specjalny koncert, prawie na kolanie pieśń- hołd „My City Of Ruins”, która jest i tutaj. Ale pożoga tego dnia odcisnęła się i w innych kompozycjach, najmocniej i najbardziej poruszająco chyba w „You’re Missing” – to Boss tekściarz niedościgniony, trafny, wyważony i subtelny. „Nothing Man” czy „Worlds Apart” to też szczere odbicie tej amerykańskiej traumy. W innych utworach autor nie jest dosłowny, nie rozdrapuje ran, chociaż pisze i śpiewa inaczej niż kiedyś, to jego słowa są na tyle mgliste, że mogą być odczytywane bardziej uniwersalnie. Muzycznie natomiast dzieje się wiele, chociaż w gruncie rzeczy to prosty, surowy rock, to mamy i zmiany tempa i nastroju. Tak jak kiedyś szalejący, gitarowy Boss dociera do nas np. w „Waitin’ On A Sunny Day”, „Countin’ On A Miracle” czy „Further On Up The Road”. Jego natura barda, hołdującego amerykańskiej tradycji zwycięża w „Into The Fire”, gdzie znalazło się miejsce i na skrzypce i na akustyczne brzmienie gitar. Są i nowoczesne ślady produkcji Brendana O’Briena, oczywiście w granicach przyzwoitości jak w „Empty Sky” czy „Worlds Apart”. Ten drugi ozdobiony obcymi zaśpiewami ma dość oryginalny dalekowschodni koloryt. Może zbyt plastikowy i nienaturalny wydaje się „Let’s Be Friends”, ale słoneczny tekst może taką konwencję usprawiedliwia? Nie może się rozkręcić „The Fuse”, a „Mary’s Place” jest jakby żywcem wyjęty z płyty Springsteena z lat 80tych. Za to na końcu albumu dwa razy porusza nas autor stworzonym klimatem. Trzeba zwrócić uwagę na pieśń „Paradise” – smutną ewokację stylu znanego z „The Ghost Of Tom Joad”, gdzie wyjątkowość jest zbudowana przy skromnych środkach wyrazu. Tytułowy „The Rising” znany też z singla to znowu Bruce Springsteen A.D. 2002 – znak naszych czasów, świeży i porywający, a przy tym ujmująco prosty. Pamiętać wypada i o towarzyszącym liderowi The E Street Band, który roi się od gwiazd i indywidualności. Pierwsze skrzypce grają zatem jeszcze Steven Van Zandt, Nils Lofgren i Clarence Clemmons, a czym byłaby ta muzyka bez bębnów Maxa Weinberga, wokaliz Patti Scialfa i mnóstwa instrumentów smyczkowych. Naprawdę przekonująca płyta. 8/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć