RECENZJA

The Waterboys - Karma To Burn

karma_to_burn

Fani w Polsce są traktowani po macoszemu, bo jeśli już The Waterboys wydali po wielu latach wyczekiwaną płytę koncertową, to zamiast potraktować takie wydarzenie za wydarzenie właśnie, tutaj się je kompletnie ignoruje. W końcu to płyta koncertowa, więc kto ją kupi? Przemilczam fakt, że by nacieszyć się „Karma To Burn” trzeba się nagimnastykować by ją zdobyć za granicą, a kiedy już wejdziemy w jej posiadanie będziemy mogli się upewnić, że Mike Scott i jego szkocka brygada potrafią dać czadu, zagrać dojrzale i spowodować wypieki na twarzach słuchaczy, nawet jeśli na taki koncert w naszym kraju-raju nie możemy się doczekać. Nawet na płycie. Gorąca atmosfera trasy zespołu z 2003 i 2004 roku, z której występy brytyjskie i irlandzkie utrwalono na „Karma To Burn” właśnie, podwyższa szczególnie temperaturę w rozbudowanym do trzynastu minut, fenomenalnym „The Pan Within”. To właśnie tutaj muzycy dali się ponieść prawdziwie twórczej swobodzie, a zamiast zwykłego pięciominutowego utworu dostajemy jakieś muzyczne misterium. Obok dynamicznej sekcji i gitary Scotta, którego głos na żywo emanuje ogniem, szczególnie na uznanie zasługuje jedna za drugą porywająca solówka skrzypcowa Steve’a Wickhama, jest on ozdobą zespołu, a już na pewno tego wykonania. O tym, że Waterboys nie składają broni przekona nas jeszcze surowy „Medicine Bow” albo zagrany z rockowym zębem, ale mimo wszystko melancholijny „Glastonbury Song”. Oprócz mocnych narzucających tempo występu „The Return Of Jimi Hendrix”, oczywistego hołdu o którego powstaniu wokalista opowiada i oczywiście nieodzownych w zestawie „The Whole Of The Moon” i „Fisherman’s Blues”, Mike Scott przemyca także dotąd znane z solowych albumów osobiste ballady, jak zawsze piękne „Open”, albo wyciszone „Bring ‘Em All In”. Mnóstwo serca i bogatego instrumentarium włożył także w „Long Way To The Light”, świetnie przy okazji sprawdzający się na otwarcie koncertu. Zapadają w pamięć popisy Mike’a jako gitarzysty, na co dzień w końcu jego gra nie jest tak ekspresyjna, a na albumach studyjnych nie zarzuca nas solówkami. Jego glos natomiast to sama esencja szkockiego śpiewania, na żywo nie ucieka w jakieś odstępstwa od znanych wersji, o wpadkach wokalnych nie może też być mowy, śpiewa jak zawsze. Żwawy, bardzo udany album koncertowy, ale że jako dla każdego coś miłego, sporo w nim także lirycznych momentów. No może nie dla każdego, bo tym razem nie uda się po prostu wejść do sklepu i poprosić o tę płytę. 7/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć