RECENZJA

Bryan Ferry - Dylanesque

dylanesque

Co nie dziwne album „Dylanesque” dowodzi, jak wielkim kompozytorem jest Dylan, a nie Ferry. Były wokalista Roxy Music potraktował jego piosenki, w tym sporo nieśmiertelnych z typową dla siebie „znużoną elegancją”, wykonując je lekko tęsknym głosem, którego barwy trudno nie lubić. Nie wyszedł jednak poza oczekiwania, nie zrobił z tymi utworami żadnej rewolucji, na szczęście, i co najważniejsze nie nadał im jakiegoś nowego charakteru. Bardziej sprowadził je do własnego mianownika i konwencji, w której czuje się najlepiej. Ale też złożył głęboki ukłon autorowi, chociażby wydatnie eksponując w aranżacjach harmonijkę ustną, na której notabene sam zagrał. Swoją drogą ciekaw jestem, czy Dylan jego wersje słyszał i co o nich sądzi, w końcu nie musi ich oceniać, a Dylana śpiewać to w świecie muzyki nie tyle zaszczyt, co po trosze jakiś zwyczaj. Nie wiem, skąd bierze się przekonanie, że każdy może zaśpiewać „Just Like A Woman” albo „Knockin’ On Heaven’s Door”. Tej drugiej powstało niewiele słusznych wersji, o dziwo Ferry wychodzi z konfrontacji z tym monumentalnym utworem obronną ręką, podobnie jak z rywalizacji z „All Along The Watchtower”. Tak to trzeba nazwać, nie własnym odczytaniem Dylana, ale zmierzeniem się z jego wielkością, z siłą jego talentu. Chociaż nie taki jest cel artystów śpiewających jego songi, zawsze nasuwać się będą porównania z oryginałem. Nawet czasem okaże się, że inni artyści dysponują lepszym głosem (tak jak Bryan Ferry), niż zachrypły autor. Ale nie o głos tutaj chodzi, ale o autentyczność wyśpiewywanych słów, o realizm emocji, którymi te piosenki rządzą. Są i w zestawie klasyczne kompozycje sprzed blisko czterech dekad, ale i reprezentantki bliższego teraźniejszości pióra wielkiego barda, jak „Make You Feel My Love”, ballada zaczerpnięta z płyty „Time Out Of Mind”. Podobnie jak kilka lat temu Billy Joel czy Timothy B. Schmit potraktował ją także Ferry. Lepiej poradził sobie także z wyjątkowej urody pieśnią „The Times They Are A-Changin’”, która zyskała nieco rockowego, chociaż dość słodkiego charakteru, dajmy na to w stylu Joe Cockera. Dekadę temu żenująco słabe wykonanie przedstawił dla odmiany inny Brytyjczyk: Phil Collins. Ferry pięknie śpiewa, co daje szczególnie dobry efekt w pogodnych nutach np. „Positively 4th Street” albo “All I Really Wanna Do”. Nie próbuje imitować autora pierwowzoru, stara się zaśpiewać jego kompozycje, jak to robił w przeszłości (np. „It’s All Over Now Baby Blue”), najlepiej jak umie, z dużym szacunkiem dla oryginału, a poza tym dla własnej przeogromnej przyjemności. Sam w końcu mówił, że od lat marzył o takim albumie. Muzycznie dość zachowawczo upływa ten zestaw, z maleńką pomocą Briana Eno czy Warrena Ellisa z The Bad Seeds Nicka Cave’a. Rzuca na kolana finałowy „All Along The Watchtower”, który ulubił sobie w ostatnich latach np. Dave Matthews. Mocny, niepokorny i gitarowy, jakim powinien pozostać, bliższy wersji Hendrixa niż samego Dylana, z gościnnym gitarowym występem Robina Trowera. Wśród muzyków wspomagających Ferry’ego w studio same sławy, w bębny uderza Andy Newmark, a na klawiszach zagrał Paul Carrack. Z dużym smakiem i wdziękiem potraktowano tu utwory mistrza, które pozostają w sumie największym magnesem płyty, ale i cenną spuścizną muzyczną, stąd pewnie ten szacunek. Dzięki temu też „Dylanesque” to album na pewno nie do puszczenia mimo uszu. 8/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć