RECENZJA

Bonnie Raitt - Souls Alike

souls_alike

To już nie jest ta sama Bonnie Raitt, która kiedyś grała i śpiewała z Johnem Lee Hookerem "The Healer" i podbijała rynek w 1989 roku. Tym bardziej, że wydaje się świadomie i uparcie uciekać od stricte bluesowej formuły, a muzykę, którą w ostatnich latach produkuje można łatwo nazwać rhythm'n'bluesem z wieloma naleciałościami. Cechuje ją nadal duża elegancja, co może być i atutem i wadą. Owszem można i firmować dostojny blues, ale muzyka z "Souls Alike" takim ocenom się wymyka, pozostaje dość nieprzewidywalna, zaskakująca, ale i bez intensywności, jaką blues zwykle miał. Nawet ten kobiecy w wydaniu Bonnie Raitt, dla której kamieniem milowym i punktem odniesienia dla reszty kariery zawsze pozostanie już "Nick Of Time". Szkoda, że pozbawiona jest jakiejś namacalnej cechy, indywidualności, a wiadomo w końcu, że Raitt takie walory ma. Ile w końcu w świecie jest kobiet mistrzyń gitary, na dodatek fenomenalnych wirtuozek techniki slide. Nadal nie ma sobie równych w tej kategorii, tyle że mniej chętnie korzysta z talentu zaklętego w dłoniach. Mam wrażenie, że Bonnie bardziej chce być kojarzona z dojrzałym kobiecym śpiewaniem głównego nurtu, niekoniecznie postrzeganym przez pryzmat wcześniejszych osiągnięć i gatunku, który przyniósł jej popularność. Przypomina czasem Joan Baez z rytmicznego okresu, najbliżej jednak muzycznie jej do twórczości Los Lobos, co szczególnie uwypukla tożsama produkcja. W końcu oprócz niej samej za końcowy efekt jej ostatnich płyt odpowiadają Mitchell Froom i Tchad Blake, ten ostatni został też głównym producentem "Souls Alike". Więcej tu niż dawniej jazzowego, rozimprowizowanego fortepianu, mniej gitary, co najwyżej w roli instrumentu rytmicznego ("Love On One Condition"), ale i romansów z popowymi naleciałościami ("I Will Not Be Broken"). Brakuje mocniejszych porywów o jednoznacznym "Raittowym" charakterze, reprezentowanym właściwie tylko przez "Trinkets" i "Unnecessarily Mercenary", świetne kawałki bez wycofywania się z tradycji, ale i z krokiem w przyszłość. No i wreszcie można w nich usłyszeć autorkę grającą slidem. Szkoda, że tak często artystka usypia nas eleganckimi balladami, ładnymi ale bez jakiejś zapamiętywalnej linii melodycznej ("The Bed I Made", "So Close"). Takie właśnie bezpieczne i zachowawcze granie zaprezentowała na tym albumie, co niestety pozwala zatęsknić za "Luck Of The Draw" czy nawet trzy lata wcześniejszą od omawianej płytą "Silver Lining". Bonnie Raitt bez względu na wszystko chce ożywić swój repertuar, nie wszystkie próby są do końca udane i zgrabne, czego przykładem zupełnie niezdecydowany "Crooked Crown". To wszystko niepotrzebne, bo dawne propozycje na pewno nie są nawet odrobinę skostniałe, by trzeba było cokolwiek zmieniać. Dlatego niespecjalnie jej wierzę, gdy śpiewa w jednym z utworów: "I don't want anything to change...". 7/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć