RECENZJA

The Wallflowers - Rebel Sweetheart

rebel_sweetheart

Po spektakularnym powodzeniu albumu „Bringing Down The Horse”, pomimo trzymania poziomu Jakob Dylan i jego kapela notowała już tylko spadek zainteresowania ich twórczością. Po drodze zrobili parę ruchów po myśli wytwórni płytowej i aktualnie panujących trendów, jednak to nie wystarczyło, skończyła się po prostu koniunktura na miękkie rockowe amerykańsko brzmiące granie, które za oceanem w drugiej połowie minionej dekady było świetlistym punktem zestawień. Kto nie pamięta już, przypomnę, że lśniły wtedy Hootie & the Blowfish, Counting Crows, Gin Blossoms, cała postgrungowa zgraja i kilka innych kapel. The Wallflowers wśród nich, i tak jak reszta osunęli się niemal w mroki zapomnienia. Niemal, bo pozostają aktywnie nagrywającym zespołem, koncertują promując swoje albumy i mają grono zagorzałych, wiernych fanów, w tym niżej podpisany. Album „Rebel, Sweetheart” nie ukazał się nawet w Polsce, ale jako zadeklarowany zbieracz musiałem go dołączyć na półce do poprzednich. Nie jest to płyta na miarę wspomnianego „Bringing...” czy nawet doskonale wyważonego „Breach” sprzed siedmiu lat, ale równa, ciekawa propozycja w głównym nurcie. Na pewno wypada na plus przy bardziej poprockowej „Red Letter Days”. A ponieważ młody Dylan postanowił już nie zabiegać o popularność na siłę, pozwolił sobie na powrót do korzeni, do prostego grania jakie czuje, jakie go interesuje i z jakim chce być kojarzony. Bardziej gitarowego, dojrzalszego. W końcu jest blisko dziesięć lat starszy niż wtedy, gdy połowa Ameryki śpiewała „One Headlight”, a z pierwszej pozycji Billboardu nie znikał tytuł drugiego albumu formacji. Jakby na przekór wyszedł mu album zadziornie przebojowy i przyjazny radiu, właśnie w stylu tamtej multiplatynowej płyty, ale jak zaznaczyłem na wstępie koniunktura, sukces, itp. itd. Kompozycji bardzo udanych jednak tu całe mnóstwo, z tym że skoro nie silą się na napisanie przeboju, nie od razu ujawniają one swój potencjał, ale „Here He Comes” i „The Passenger” lansowałbym w ciemno (choćby w „Muzyce w cieniu”). Trzeba posłuchać jak brzmi jego głos w balladzie „How Far You’ve Come” albo koniecznie zaczepić ucho o „I Am A Building”. Niczego nie brakuje i pozostałym, a muzyki tu sporo i jest w czym wybierać, za każdym odsłuchem praktycznie może nas złapać inny kawałek. Łączy je niezmiennie świetne wykonanie, słychać że chłopaki czują muzykę, którą robią i fajnie młodzieńczo-zachrypnięty głos Jakoba Dylana; ciekawe swoją drogą czy kiedyś będzie brzmiał jak ojciec? Grają po prostu gitary, nie ma tu natrętnych popisów, czasem zdarzy się jakieś krótkie solo, ale bez wirtuozerii, nie o tu chodzi. Liczy się sama forma udanej piosenki, i trzeba zauważyć Dylan wychodzi z takiej kategorii obronną ręką. Fajne bywają też aranże, produkcja Brendana O’Briena od kilku lat to niemal wyłączny styl rockowej Ameryki, wszyscy zabiegają by znaleźć się w jego kalendarzu, by to on wyprodukował ich płyty (tylko ostatnio Bruce Springsteen, Audioslave i in.). Jest gitarowo, ale czasem przygra fortepian w tle, albo pojawią się dyskretne przeszkadzajki, a zamiast stylowego przesteru gitara zabrzmi akustycznie. Najlepsze momenty? Zdecydowanie singlowy „The Beautiful Side Of Somewhere”, posepna opowieść ale w ciekawym muzycznym planie, najbardziej surowo rockowy “Back To California”, wieńczący całośc przepiękny “All Things New Again”. Przede wszystkim jednak jakiś taki tęskny, folkowy, najbliżej Dylana seniora – “God Says Nothing Back”. Niewesoła to piosenka, ale zaśpiewana przejmująco przez lidera, a opracowana tym razem dyskretnie na akustyczne instrumentarium. Już czekam na kontynuację sprawdzonych patentów. 7/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć