RECENZJA

Phish - Undermind

undermind

Pożegnał się z nami albumem "Undermind", zespół Phish z Vermont, który działał z powodzeniem przez ponad dwadzieścia lat. Na ich albumach mieszał się zawsze w eklektycznym ujęciu folk, jazz, country, bluegrass i popowy szlif, ale byli nazywani przedstawicielami nurtu neo-hippie. Ta, zapowiadana od początku jako pożegnalna, płyta studyjna, stricte amerykańsko brzmiącego kwartetu, który zapisał się w historii jako jedna z najbardziej pracowitych kapel, jak na warunki, do których przyzwyczaili nas autorzy, powstawała wyjątkowo długo, bo z przerwami przez dwa lata. Phish lubili od zawsze rozbudowane formy, ale głównie na koncertach. Pełne żywiołowych partii szersze formy w studiu prezentowali rzadziej. Zdarzyło się tak na poprzednim albumie "Round Room", ale na "Undermind" dominują przystępne piosenki, czasem rozdzielone krótkimi przerywnikami o bardziej swobodnej strukturze ("Grind", "Maggie's Revenge"). A skoro o piosenkach już mowa, Anastasio jako autor lwiej części najbardziej wartościowego repertuaru zespołu, ma niebywałą łatwość pisania ujmująco prostych i wydawałoby się ogranych, tradycyjnie brzmiących piosenek. Są jednak pełne urody i blasku, nie inaczej jest i tutaj. Wątpię, by znalazł się ktoś spośród fanów południowego kolorytu muzyki, kto oprze się melancholii "Nothing", "Two Versions Of Me" albo fragmentowi tytułowemu. Polecam jeszcze pełen nostalgii, być może za spędzonymi wspólnie przez muzyków latami, wyciszony "Secret Smile", oparty na partii fortepianu i smyczków z delikatnym wokalem lidera. Matowe brzmienie instrumentów perkusyjnych, pastelowa produkcja przywołująca skojarzenia z dokonaniami Los Lobos z ostatnich lat, ale i muzyką Suzanne Vegi i Bonnie Raitt, to charakterystyczne elementy stylu tandemu produkcyjnego Tchada Blake'a i Mitchella Frooma, którzy dysponują wyjątkowym podejściem do dźwięków powstałych w studiu nagraniowym. Mamy tu do czynienia z wysmakowaną muzyką, swobodną, ale i pełną spokoju, pomimo tego iż wyrasta z tradycji dawnych jam bandów spod znaku The Grateful Dead, w ostatnich latach prezentowanej chociażby przez Blues Traveler czy Widespread Panic. Jest w tej muzyce i potencjał. Kompozycja "Undermind" ma wszystkie cechy radiowego przeboju, już od dawna wiadomo, że Trey Anastasio takie numery pisać potrafi. Za to długi i pełen ognistej, zwichrowanej gitary jest utwór "A Song I Heard The Ocean Sing", ma w sobie ładną linię melodyczną, ale zwraca szczególnie uwagę niczym nieskrępowaną improwizacyjną częścią kulminacyjną, z psychodelicznymi nutami i pętlami gitarowymi w instrumentalnych pasażach. Ładna i nastrojowa jest ballada autorstwa Page'a McConnella i przez niego wyśpiewana "Army Of One", głównie opracowana na organy Hammonda, fortepian i gitarę. W sumie to dużo lepszy album niż przegadany muzycznie poprzednik i najlepsza propozycja kwartetu od co najmniej ośmiu lat. Fakt pozostaje niestety faktem, że dokładnie dwa miesiące po wydaniu albumu zespół Phish przestał istnieć. Niestety dotrzymali słowa i trudno będzie komukolwiek zabudować lukę, jaką po sobie pozostawili. 8/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć