RECENZJA

Rush - Vapor Trails

vapor_trails

W 2002 roku Kanadyjczycy z Rush nagrali swój siedemnasty album w trzydziestoletniej karierze. Album okupiony tragicznymi wydarzeniami, które znalazły odbicie głównie w warstwie tekstowej nowych utworów i przede wszystkim nagrany po najdłuższej jak dotąd, sześcioletniej przerwie. Niektórzy po takich weteranach niewiele się już spodziewali, a tymczasem między trójką muzyków, którzy w niezmienionym składzie przetrwali razem tyle lat, nadal jest wyczuwalna zadziwiająca chemia, która mobilizuje ich do wspólnego wysiłku. Potrafili zaskoczyć i w najwyższym stopniu zachwycić dawnych fanów potężnie brzmiącą muzyką, niepozbawioną śpiewnych melodii, chwytliwych momentów, ale w wielu miejscach po prostu bezkompromisową. W genialnym "Peaceable Kingdom" odbija się szerokim echem dramatyczny 11 września 2001 roku, a muzycznie oprócz niejednorodnego rytmu mocno brzmiących gitar Alexa Lifesona sporo jest przestrzeni. Zadziwia forma wokalna Geddy'ego Lee, którego przeszywający głos dojrzał i okrzepł. Nie przypomina już wokalisty z początków kariery. Dysponuje barwą nie do podrobienia, a obok stylowej gitary Lifesona i niebanalnych tekstów Pearta to trzeci magnes twórczości Rush. Nadal bębniarz tercetu Neil Peart pozostaje autorem wszystkich słów, zadając kłam tezie, że perkusiści głosu nie mają. Kapela tymczasem śpiewa tylko jego głosem. Szczególnie na "Vapor Trails", na którym uzewnętrznił swoje osobiste demony, które dręczyły go po stracie dwóch nastoletnich córek i żony niedługo później. Wtedy to przyszłość grupy stanęła pod znakiem zapytania. Także dzięki wsparciu kolegów z zespołu muzykowi udało się powrócić do aktywności zawodowej. Zespół na dobre zerwał z bardziej syntetycznym brzmieniem, którego był jeszcze niewolnikiem w latach dziewięćdziesiątych i prezentuje logiczną kontynuację ostatnich albumów niemal o metalowej mocy: "Counterparts" i "Test For Echo". Brzmienie na tym albumie jest mocarne, cięższe, hardrockowe, ale poszukujące progresywnych środków wyrazu, przepełnione gitarową furią ("One Little Victory", "Secret Touch"), by za chwilę porazić cudowną melodyką ("How It Is"), jasnymi solówkami, jak w utworze tytułowym, połamanym rytmem, nutą nostalgii w refrenie ("The Stars Look Down"), przepełnioną emocjami muzyką w stylu produkcji Boba Rocka (wprost miażdżący "Earthshine" ze spiętrzonymi lawinowo motywami na gitarę). Za ogólne fantastyczne brzmienie całości odpowiada jednak, wraz z trójką muzyków, Paul Northfield. Nie da się nie zauważyć, że grają jakby sami byli już instytucją, ich kompozycje to nadal skomplikowane formalnie numery, chociaż zwrócili się zdecydowanie w stronę prostszej formy bez zbytnio rozbudowanych fragmentów, którym kiedyś zapatrzeni w prog rocka lat siedemdziesiątych hołdowali. 9/10

author

Mariusz Osyra

 04.08.2012  
Trwa ładowanie zdjęć