RECENZJA

Dishwalla - Opaline

opaline

Dishwalla ze Stanów po ogromnym sukcesie dwóch przebojowych singli z debiutu cieszyła się w ojczyźnie sporą sławą, jako młody energetyczny rockowy band, połowy minionej dekady, który dostarczył stacjom radiowym letnie przeboje. Ich postgrungowy wizerunek nie został zmieniony po drugim krążku, ale o wiele mniej udanym i pozbawionym hitów na miarę tych z "Pet Your Friends". Po czterech latach przerwy wrócili zdecydowanie do formy pięknym albumem "Opaline" i nie ma w tym określeniu cienia przesady, bo to przede wszystkim zadumana płyta, zupełnie inna od poprzedniczek. Niby nadal rockowa, ale bez dawnej zadziornej strony, za to przykuwająca uwagę sentymentalnym nastrojem, powagą, zadumą, przepojonymi bólem melodiami i nastrojowością, nawet w bardziej rockowych fragmentach. Rozpoczyna się od spokojnego, zaaranżowanego prawie wyłącznie akustycznie utworu tytułowego, ale kolejny "Angels Or Devils" to już pierwsza perła albumu i jedna z najpiękniejszych linii melodycznych nowego milenium. Ma miękki i rozmarzony refren, pełen romantyzmu śpiew JR Richardsa i obok gitarowych porywów, tym razem na pierwszy plan wysuwają się smyczki, a całość jest bardzo przyjazna radiowym antenom. Takich zwiewnych ballad jeszcze tu całe mnóstwo, a wśród nich te najpiękniejsze fragmenty płyty: "Home", "Every Little Thing" i "Candleburn", idealne zespolenie strony muzycznej z zawartością tekstów. Mogą czasem brzmieć banalnie, ale przekornie powiem, że w tym także urok. Coś jest takiego w rockowych muzykach, którzy potrafią złagodnieć i wyśpiewać słowa w rodzaju: "I wish I could be every little you wanted...", a przy tym potrafią być autentyczni. W damskim wydaniu na pewno nie zabrzmiałoby to równie dobrze. To właśnie fortepianowe lub opracowane na akustyczne gitary ballady są najmocniejszą stroną albumu. Nie brak i bardziej ożywczych momentów, takich jak "Mad Life" albo "When Morning Comes", nadal jednak o wyraźnie przebojowych nutach. Nikomu kto dokładnie się wsłucha, nie ujdzie uwagi strona produkcyjna albumu. To po prostu świetna robota. Niby złagodzono te piosenki w rockowym wyrazie, ale nadano im wyjątkowo przejrzysty ton, instrumenty brzmią krystalicznie i selektywnie, można łowić każdy element, każdy dźwięk. Jakość techniczna jest tu podobnie jak muzyka perfekcyjna. Szkoda, że to trochę niedoceniona kapela, a przy tym lepsza niż chociażby Creed, przed którym kiedyś klękali odbiorcy podobnej muzyki. Wszystkie utwory współgrają doskonale, są częścią tej samej nierozerwalnej całości i przy tym zachowują charakterystyczne cechy stylu i melodyki z jakiej Dishwallę już znaliśmy wcześniej. Muzycy bardziej stonowani niż ostatnio, a dostarczają najlepsze swoje dzieło. Warto po "Opaline" sięgnąć i docenić ich ambicje stworzenia czegoś bardziej zapadającego w pamięć niż tylko rockowy krążek. To niebanalne utwory, które rozkosznie układają się w głowie, zyskują przy kolejnych przesłuchaniach i pozwalają się w sobie rozkochać. To taki rock, który nikomu nie robi krzywdy, a przy tym porusza rozmarzonym, jesiennym nastrojem. 9/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć