RECENZJA

ZZ Top - XXX

xxx

Jak głosi adnotacja na obwolucie albumu "XXX" to kolejna dobra płyta spółki Gibbons-Hill-Beard, dobra, ale nie rewelacyjna. ZZ top obchodzą tym albumem jednocześnie okrągły jubileusz trzydziestolecia działalności artystycznej. Tak rzeczywiście, bluesowi brodacze są już z nami tak długo. Chociaż ich komercyjne sukcesy, najbardziej były zauważalne w latach osiemdziesiątych za sprawą raptem trzech albumów, to nie były to albumy najwybitniejsze. Lepiej sprawdzali się dekadę wcześniej w stricte bluesowym repertuarze. "XXX" to kolejny po "Rhythmeen" krążek, którym próbują odświeżyć skutecznie swoją tercetową formułę. Ich muzyka dlatego została poddana świeżej, nowoczesnej produkcji, co o dziwo nie zburzyło dotychczas rozpoznawalnego charakteru w ich muzyce. Nadal chropawe zaśpiewy Gibbonsa są na pierwszym planie, tyle że lider śpiewa mniej melodyjnie niż kiedyś, bardziej melodeklamuje kolejne wersy, jego zadziorne gitarowe riffy nadal królują nad zachowawczo grającą sekcją, szczególnie niemęczącego się Franka Bearda. Dusty Hill śpiewa sporadycznie, ale można go usłyszeć m.in. w pierwszej linii w części koncertowej albumu. Tak koncertowej, bo to dziwny zestaw. Nadzwyczaj krótka część studyjna to nowe utwory, zaledwie osiem sztuk, niedługich i w stylu zaprezentowanym już trzy lata wcześniej. Otwierający całość świetny "Poke Chop Sandwich" ma w sobie wszystko, co kochają fani brzydkiego grania rodem z Teksasu, mocne pociągnięcie na gitarze, maksymalnie uproszczony refren, ale jest w tym jakaś energia, klasyczne ujęcie w południowo-bluesowym stylu, fajne kołysanie i klimat, a przy tym spory wykop i trochę brudu. Generalnie "Fearless Boogie" w kroczącym miarowym tempie, też bliżej do teksańskiego bluesa niż do tytułowego boogie, szkoda, że nie stało się ono większym hitem, bo w pełni na to zasługiwało. Zapamiętuje się jeszcze szybki "Beatbox", mocno energetyczny "Trippin'" i spokojny, chociaż trochę wiejący nudą, "Made Into The Movie". Za to końcówka części studyjnej: odjechany z loopami w tle i przyozdobiony masą muzycznych żarcików, tudzież ciekawostek technicznych "Dreadmonboogaloo", można potraktować jednakowo jako dowód poczucia humoru muzyków jak i pełnoprawną kompozycję, gdzie fajnie gra gitara, a wokale zostały sprowadzone do krótkich i na dodatek przetworzonych fraz. Zaraz potem mamy brawa (w połowie albumu), żartobliwą zapowiedź i podobnie brzmiąca co ze studia część koncertową "trzydziestki". Krótką, bo składająca się zaledwie z czterech utworów. W tym trzech premierowych, w których na pewno na uwagę zasługuje "Hey Mr. Millionaire" oraz "Sinpusher", czyli "Pincushion" nagle przemianowany na koncercie na coś zupełnie innego. "(Let Me Be Your) Teddy Bear" to naigrywanie się z legendy Elvisa, nawet z jego sposobu śpiewania, wystarczy "rzucić uchem" na wykonanie Hilla. Okazuje się, że ta nowocześnie brzmiąca muzyka garściami czerpiąca z dawnego obrazu ZZ Top równie dobrze prezentuje się na żywo, co w warunkach studyjnej sterylności. Trójka muzyków, niby prawdziwe instrumenty, ale chyba podpierają się i na scenie trochę techniką, bo wszystko gra tu niby na żywo, ale jakby nazbyt idealnie, coś jak muzyka z pudełka. Tyle, że to zabawna płyta. 8/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć