RECENZJA

J.J. Cale - To Tulsa And Back

to_tulsa_and_back

J. J. Cale jest folkowym trubadurem, chociaż na guru nie wygląda. Drobny, starszy pan, który miał ogromny wpływ na twórczość wielu największych we współczesnej muzyce rozrywkowej, chociażby na Erica Claptona czy Marka Knopflera. Z pierwszym z nich nagrał ostatnio wspólną płytę. Zwiewną i wysmakowaną i pełną autentyzmu. Warto pamiętać też o jego solowych dokonaniach, nawet jeśli nigdy nie osiągnął dzięki nim szczytów, na jakie zawędrowali jego duchowi uczniowie. Cieszy się zasłużoną estymą, a mógłby tak naprawdę w wieku blisko siedemdziesięciu lat upajać się emeryturą. Znany jest ze swej niechęci do świata show biznesu, stroni od dziennikarzy, a niektórzy latami zabiegają o możliwość przeprowadzenia z nim wywiadu. Ostatnio nagrywa rzadko, a wydany trzy lata temu zaskakująco jak na niego nowoczesny album „To Tulsa And Back” jest pierwszym studyjnym wydawnictwem mistrza od ośmiu lat. Lata dziewięćdziesiąte nie były dla Cale’a zbyt udane, toteż pewniej wkroczył na scenę dopiero w połowie kolejnej dekady. Odzyskał formę i naturalny dar pisania prostych piosenek. Robią one wrażenie jak dawniej, nawet jeśli są stonowane, artysta szepcze teksty, a towarzyszy mu skromny akompaniament małego zespołu. Pod tym ostatnim względem jednak „To Tulsa..” jest przełomowym dziełem, bo J.J. zdecydował się wzbogacić swoją muzykę, ubarwić tradycyjne aranżacje, dodać więcej elementów ozdobnych, co nie zawsze wyszło muzyce na dobre. Nadal jednak dba o staranność wykonania i klarowność brzmienia, co świetnie współgra z jego mimowolną nonszalancją w śpiewie. Tym razem oprócz tradycyjnie akustycznych gitar, autor zagrał np. na syntezatorach. Są to oczywiście elementy bardzo subtelne, a czasem imitują dla przykładu sekcję dętą. Tak opracowano np. skądinąd bardzo dobry „Chains Of Love”. Najbardziej jednak przekonujące są te momenty, które kojarzą się z klasycznym Calem z lat siedemdziesiątych jak rhythm’n’bluesowy „One Step” albo przesycony intymną atmosferą „Homeless”. Mają w sobie jakąś ukrytą tajemnicę, artysta swoim stłumionym śpiewem niewiele zdradza, a poza tym dominują naturalne brzmienia instrumentów: ilustracyjne skrzypce czy country-folkowa mandolina. Do tej amerykańsko tradycyjnej muzyki po prostu najbardziej pasują uproszczone aranże, które nie niweczą uroku świetnych bluesowych stylizacji („Blues For Mama”, „Stone River”). Dawni fani zapewne z trudem zaakceptują nowinki w rodzaju niby karaibskiego „Rio”. Na szczęście wpadek tutaj niewiele. Reszta wspaniale się broni, szlachetną prostotą wśród coraz bardziej wymyślnych „technologicznych” dźwięków współczesnej muzyki, niewiele mającej wspólnego z twórczością płynącą wprost z serca. 7/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć