RECENZJA

The Twilight Singers - Blackberry Belle

blackberry_belle

Po wysmakowanym, pełnym subtelnych nastrojów albumie "Twilight", 'Blackberry Belle" jest ofertą wypełnioną większą domieszką rocka w duchu dawnego The Afghan Whigs. Chociaż na pewno nie zwiastuje tego wprowadzająca w całość partia fortepianu w "Martin Eden". Kojarzy się bardziej z twórczością Brad, formacji Shawna Smitha. Nadal jednak The Twilight Singers operują niesamowitą wręcz, prawie niemierzalną intensywnością, jakiej w rocku na co dzień prawie nie ma, zaczerpniętą z dawnych soulowych płyt. To co prawdziwe w tamtej czarnej muzyce, Greg Dulli potrafi przekuć na swoją modłę i zespolić ze swoim widzeniem muzyki rockowej. A że to potrafi, przed laty ujawnił już na genialnych "Black Love", "1998" i "Gentleman". Już na etapie "Esta Noche" wiadomo, że nie uda się od tej muzyki uciec i to nie tylko za sprawą tętniącego w tle, irytującego odgłosu ze słuchawki telefonu. Ale za sprawą jakiejś tajemnicy, misternej konstrukcji muzycznej, pułapki zastawionej na słuchacza, żaru w głosie, niepokojących dźwięków przykuwających uwagę. "Blackberry Belle" wymaga od nas sporego zaangażowania, ma nieco zakamuflowany urok, który na pierwszym spotkaniu ze słuchaczem niechętnie się ujawnia. Wydaje się, że to płyta niemal garażowo rockowa o zmasowanym brzmieniu, szczególnie gdy przypomnimy sobie jesienne nuty z debiutu The Twilight Singers. Jest tu jednak i bajecznie, pojawia się sekcja dęta rodem z Nowego Orleanu, dużo fortepianu, egzotyki stworzonej przy najprostszych środkach wyrazu, ale i różnorodnie brzmiących gitar. Właściwie już tutaj zespół nastroił się do swego stylu, któremu nadal jest wierny, o czym można było się przekonać na polskim koncercie. Tyle, że na żywo ich muzyka nabiera jeszcze więcej mocy i rumieńców. Któż jednak mógłby oprzeć się obezwładniającej sile takiego "Teenage Wristband". Jeśli kogoś nie złapie, nie powinien już słuchać dalej. To idealne niemal zespolenie delikatnych uderzeń w klawisze fortepianu z surowością przesterowanych gitar. Więcej smaczków, tajemnicy i zabawy dźwiękiem dostarcza chwilę później "St. Gregory". Wyszeptany, niespieszny, jakby wypełniony jakąś piękną tajemnicą, wprowadza na trzy i pół minuty w hipnotyczny klimat. Czaruje też następujący po nim bez żadnej przerwy "The Killer" osnuty wokół zaloopowanego rytmu, z dużą dozą klawiszy i gitary lap steel, na której zagrał gościnnie Alvin Youngblood Hart. W refrenie znowu górę biorą emocje i jesteśmy już pewni, że nie jest to jakieś tam sobie śpiewanie. Greg Dulli przy mikrofonie, godny jest swoich mistrzów. Nie boi się też oryginalnych, ale i odważnych w świecie rocka aranży. W "Papillon" pogrywa banjo, a w "Fat City" melotron. "Decatur St." nawet nie warto rozkładać na czynniki pierwsze, może to być niewykonalne, muzyczny majstersztyk, którego trzeba posłuchać. A jest jeszcze singlowy "Feathers" oraz zupełnie odrealniony i powolny "Number Nine" pod numerem jedenastym, z gościnnym udziałem Marka Lanegana - jedynego takiego głosu. Smyczki i ukojenie. Po kolejnym i kolejnym przesłuchaniu dochodzimy do wniosku, że "Blackberry Belle" to dzieło poruszające i równie piękne jak poprzedniczka, tyle, że stworzono je innymi metodami i zamknięto w odmienną od tamtej płyty całość. 8/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć