RECENZJA

Red Hot Chili Peppers - Unlimited Love

unlimited_love

Dwunasty album Czerwonych Papryczek rozpoczyna się wedle zasady Alberta Hitchcocka, niczym dobry film akcji - od trzęsienia ziemi, za sprawą utworu „Black Summer”, który ukazał się 4 lutego jako pierwszy singiel i spowodował u każdego fana zespołu spory apetyt na więcej. Czy całość płyty to uczta, która nas zaspokoi?

Patrząc przez pryzmat całego dorobku RHCP poprzeczka wisi bardzo wysoko. Będąc na scenie od niemal 40 lat, mając na koncie już tuzin albumów i masę kultowych hitów na listach przebojów, ciężko jest wciąż powodować efekt WOW u słuchaczy. Można próbować ich zaskakiwać lub bezpiecznie odcinać kupony od tego co znane i lubiane, ale muzyka to nie sport i nie chodzi w niej o pobijanie rekordów i zdobywanie medali. Unlimited Love potwierdza tę tezę.

„Here Ever After”, czyli drugi numer na albumie nie zwalnia tempa po poprzednim. Potężny bas, bębny, piękny riff gitary elektrycznej Johna i głos Anthonego, który brzmi nielegalnie młodo i płynnie. Wszystko jest na swoim miejscu. Po impetycznym otwarciu napięcie nieco opada i czeka nas zupełnie inny rodzaj energii w „Aquatic Mouth Dance”, gdy słyszymy szalone solo na trąbce w wykonaniu Flea i to nie jedyny utwór, gdzie pojawia się ten instrument.

Dalej dostajemy jeszcze kilkanaście różnorodnych utworów, które mijają zaskakująco szybko pomimo tego, że płyta trwa ponad 70 minut. Znajdziemy na niej przeróżne kompozycje, które nie jest łatwo ubrać w słowa. Jest funkowo, surf-rockowo, nawet grunge’owo (szczególnie w kawałku nr 18, niestety dostępnym jedynie w japońskim wydaniu), ale przede wszystkim jest redhotowo i słychać zmiany od ostatniego albumu „The Getaway” z 2016 roku. Nic dziwnego, jeśli powrócił legendarny gitarzysta John Frusciante oraz producent Rick Rubin, który jest odpowiedzialny za najgłośniejsze i najbardziej przełomowe albumy zespołu, mam na myśli „BSSM” i „Californication”. Efektem tego jest fakt, że najnowszy z nich brzmi pięknie, ma soczyste brzmienie każdego z instrumentów, a wokal nie jest skażony efektami.

Ciekawostką jest, że Frusciante do większości utworów na płycie użył swojego usprawnionego Stradocastera z 1962 roku, który możemy od dawna podziwiać na koncertach. Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, to można ponarzekać na znikomą ilość chórków z Johnem, a jego solówki mogłyby być dłuższe. Na wyróżnienie natomiast zasługuje numer „The Heavy Wing”, gdzie w refrenie odgrywa pierwsze skrzypce i robi to śpiewająco.

Wielki ukłon należy się także w kierunku Chada Smitha za dynamikę, jaką włożył w całość, a „These Are the Ways” to prawdziwy perkusyjny popis umiejętności. O Flea wystarczy powiedzieć, że gra po staremu co znaczy, że basowe partie nas nie zawiodą.

A jak z liryką? Kiedis przyznał, że przy tej płycie miał wyjątkowo mało czasu na tworzenie tekstów i nie przejmował się ich cenzurą, więc były pisane spontanicznie i naturalnie. Miał w takim razie dobrą wenę bo przedstawia wiele tematów w rozmaitym stylu. W „Black Summer” odwołuje się do pożarów australijskich oraz aktywistki Grety Thunberg, poruszając problem globalnego zanieczyszczenia środowiska i ginięcia zagrożonych gatunków.

„Unlimited Love” zobowiazuje swoim tytułem do treści miłosnych i tak też się dzieje. Trzeci singiel „Not the One” jest smutną balladą o poczuciu braku zrozumienia i potrzebie miłości. W utworze „Veronica” wokalista opowiada o trzech dziewczynach z różnych miast Ameryki, co może nam przywołać wspomnienia o Dani z Kalifornii.

Gratką dla fanów będzie także rapowany tekst w utworze „Poster Child”, gdzie można wychwycić mnóstwo nawiązań do popkultury ubiegłego wieku oraz poznać kto miał wpływ na muzyków RHCP. Ciekawych tematów, tych głębszych, jak i tych luźniejszych nie brakuje, jednak nie ma co spojlerować tego w recenzji, warto sprawdzić samemu.

Reasumując każdy z członków zespołu zostawił na tym krążku duże ślady swoich umiejętności i pasji, która trwa nieprzerwanie od czterech dekad. Pewne jest to, że zespół nie próbuje zaspokoić za wszelką cenę wygłodniałych oczekiwań fanów, dając im na talerzu odgrzewane wersje starych hitów. Zamiast tego możemy usłyszeć przekrój ich brzmienia w świeżej odsłonie z eksperymentalnymi nutami jak syntezatorowe „Bastards of Light", ale także powrót do funkowych korzeni, jak we wspomnianym wcześniej „Poster Child”.

Moim zdaniem to bardzo dobry i niebanalny album.  Niedosyt, który może pozostawiać warto uznać za atut. Przecież zespół nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a nawet oświadczył, że od powrotu Johna nagrali niemal 50 utworów, więc materiału na następny album nie powinno zabraknąć.

author

Łukasz Słociak

 04.05.2022  
Trwa ładowanie zdjęć