RECENZJA

Audioslave - Revelations

revelations

Na nowej, trzeciej płycie, chyba udaje się wreszcie zespołowi Audioslave, wypracować złoty środek, czyli jednocześnie stworzyć własny, oryginalny styl, przy zachowaniu charakteru dotychczasowych nagrań. Mógłby on wreszcie zdefiniować twórczość grupy, nawet na własny użytek muzyków, do tej pory krążących między spuścizną Rage Against The Machine, a skrętami w stronę dawnego Soundgarden. Nie chodzi o to, by krytycy mogli wreszcie ukuć gatunek muzyczny, specjalnie dla nich i nazwać rzecz po imieniu. Chodzi o to, by przekonać fanów i samych siebie, że projekt Audioslave to zwarty kwartet, a nie gasnąca efemeryda. Na szczęście to już nie jest tylko odskocznia od dawnych osiągnięć i próba odcinania kuponów od sławy jednej czy drugiej z nieistniejących kapel. Tak zwane supergrupy zawsze stoją przed takim trudnym zadaniem, muszą cos udowadniać i narażają się na nad wyraz wyczulone uszy potencjalnych krzywdzicieli ich twórczości. Niesprawiedliwe byłyby to wyroki, gdyż "Revelations" ma w sobie wiele z tego śmiałego tytułu. W wielu miejscach nadal słyszymy skojarzenia muzyczne z grupą Chria Cornella, bo przecież trudno uciec od swojego stylu śpiewania, albo od zwartych solówek gitarowych Toma Morello. Ale to nie zarzut, bo chociaż album przygotowali bardzo szybko, po mniej udanym "Out Of Exile", to zadbali bardziej o to, by materiał nie był wtórny, miał nowatorskie zwroty harmoniczne, ciekawe brzmienie, miejscami naprawdę zaskakującą aranżację. Już po raz trzeci stworzyli całość tylko dzięki instrumentom z podstawowego rockowego składu: bas, gitara, bębny i ten czwarty, wyjątkowy - głos. Czasem jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że słyszymy w tle samplery, czy dyskretne klawisze. To tylko złudzenie, bo wszystko istotnie rozpisano na te cztery elementy składowe, resztę pozornych partii dobudował majster "grunger" Brendan O'Brien, dbając o właściwą dynamikę całości. Dlatego z takim przytupem gra nam singlowy "Original Fire", wreszcie właściwy utwór wybrany do promocji, po nieustępliwym eksploatowaniu wtórnych ballad. Poza tym to wycieczka do innych niż dotąd muzycznych źródeł: od The Faces i Led Zeppelin aż po The Black Crowes. Tom Morello i Chris Cornell nadają ton całości, pierwszy swoimi prostymi, ale poszukującymi dźwiękami gitary, z mnóstem zmieniających ją efektów, drugi śpiewem pełnym napięcia i nerwowości. Sekcja na szczęście też nie śpi, czyli tak jak chcieliśmy od początku, mamy dziełko zespołowe, zgrabne i zwarte, z dużą dozą ognia, ale niepozbawione radiowej siły. Tyle, że w przeciwieństwie do poprzedniczek, trzeba jej trochę poszukać ("Somedays", "Wide Awake"). Na pierwszy rzut ucha wydaje się, że Audioslave złapali wiatr w skrzydła i poniosło ich w nowe, ciekawsze rejony, co najważniejsze to bardzo obiecujące miejsca. Jeśli nadal ich płyty bedą dostarczać cudeńka takie jak "Shape Of Things To Come", o przyszłość i wielkość Audioslave można być spokojnym. 9/10

author

Mariusz Osyra

 29.03.2009  
Trwa ładowanie zdjęć