Rozmowa z Grzegorzem Kowalczykiem – wokalistą zespołu Carrion w związku z premierą najnowszego albumu zatytułowanego „Sarita”
Jak odnosi się „Sarita” do prawdziwej Sarity, dziewczynki, która zmarła, gdy testowano na niej leki?
Płyta jak i tytułowy utwór są pewnego rodzaju krzykiem, że widzimy, że wiemy... Wiesz, ciężko to opisać, ale historia tego dzieciaka jest dla mnie zupełnie nie do ogarnięcia. Zupełnie nie kupuję historii, że ktoś jest w stanie robić takie rzeczy dla kasy. Wiem, że to się dzieje codziennie, wiem, że nawet pewnie za rogiem... No ale to dla mnie tak nie zrozumiałe jak teoria strun... Jak można być takim skurwysynem?
Kiedy poznaliście historię tej indyjskiej dziewczynki?
To zupełny przypadek. Skakałem ze strony na stronę w poszukiwaniu jakiegoś pozytywnego newsa. Jakiejś radosnej historii. A jedyne na co łatwo mi było trafić to morderstwa, katastrofy i kataklizmy. W gąszczu tych „powszednich” newsów znalazł się artykuł „Jak króliki doświadczalne” zilustrowany zdjęciem przestraszonego dzieciaka. Nie wiem co mnie podkusiło żeby tam zajrzeć... No ale krew się zagotowała...
Jak narodził się pomysł, żeby zatytułować nowy album właśnie „Sarita”?
Tak naprawdę to długo walczyłem sam ze sobą żeby znaleźć jakiś inny tytuł... Żeby nie eksponować aż tak tej historii... No ale, że nie mogłem się od tego uwolnić, a umówiliśmy się, że ta płyta będzie taka jak nam dyktują serducha, to inaczej się stać chyba nie mogło.
Poza historią Sarity, co jeszcze inspirowało Was podczas tworzenia nowego krążka?
Życie niestety. Mówię niestety, bo to w większości smutne i nie fajne rzeczy. Gdzie się nie obejrzeć tam same „Brutusy” i tylko pogoń za szmalem. To jest świat w jakim żyjemy i albo się jakoś dostosujemy albo wypadamy poza margines. Wkurwia mnie to, że nie da się inaczej. Albo, że mając rodzinę i chcąc jej zapewnić godny byt trzeba płynąc z prądem tych ścieków.
Czym najnowszy krążek odróżnia się od dwóch poprzednich?
Zdarzyło mi się już o tym mówić – to przede wszystkim płyta bez żadnych kalkulacji. Przy poprzednim krążku chcieliśmy wszystko dopieścić, ulepszyć, naprawić... Tak się z nią cackaliśmy, że nie da rady. Tu postawiliśmy na totalny luz i spontan. Kawałki muzycznie powstawały jakieś może 6 miesięcy, a teksty w sumie w jeden weekend. Tak naprawdę nie trzeba było im wymyślać historii. Te nuty aż krzyczały swoje opowieści.
Jeszcze przed premierą płyty, pisaliście, że atmosfera podczas jej nagrywania była pierwszorzędna. To dzięki klimatowi panującemu w studio „Sarita” wyrosła na tak dobry album, który już niejednokrotnie został przez fanów nazwany najlepszym krążkiem Carriona?
Atmosfera była rzeczywiście zupełnie inna niż do tej pory. Zawsze myśleliśmy, że naszym złotym środkiem jest twórcza agresja, że musimy się kłócić i spierać, bo wtedy coś fajnego z tego wychodzi. Z przyjściem Zochy okazało się to wszystko bzdurą. Nagle nie było nikogo kto by stał cały czas okoniem i można było prowadzić normalny dialog bez spinania pośladów. To rzeczywiście spowodowało wielki fun w studio.
A wy - uważacie, że „Sarita” to Wasza najlepsza płyta?
Nie mam dystansu do tego materiału jeszcze aby określać go jako najlepszy czy najgorszy. Cieszą takie opinie bo to pokazuje, że być może cały czas się czegoś uczymy i nie zjadamy własnego ogona. Podobno trzecia płyta zespołu pokazuje czy band się nadaje czy nie... Po dotychczasowych recenzjach nie myślimy żeby się przerzucić na sporty siłowe więc chyba nie jest źle (śmiech przyp.red).
W 2011 roku miejsce Dariusza "VanChesco" Wancerza zajęła Dorota "Zocha" Turkiewicz, jak zmienił się Carrion z kobietą w składzie?
Muzycznie się zmienił na pewno. Widać na Saricie, że tych klawiszy jest mniej, ale nie za mało. Są wszędzie tam gdzie być powinny i w takiej formie jak trzeba. Nie ma już 36 tracków syntezatorów w jednym numerze. Jest tak jak być powinno. Takie jest moje zdanie. Jestem fanem talentu Zochy – potrafiła idealnie wpasować się w nasze nastroje i zagrać tak jak byśmy tego chcieli, a przy okazji dała wiele od siebie. Jeśli chodzi o stronę tzw. Personalną, to w sumie poza tym, że zawsze trzeba teraz zamawiać jedynkę w hotelach – nic się nie zmieniło. Pijemy tyle samo, jeśli nie więcej (śmiech przyp.red). Grzeczni wybitnie też się chyba nagle nie staliśmy...