"Moje teksty to efekt irtytacji..."

Ten tekst przeczytasz w ok. 9 minut
Moje teksty to efekt irtytacji...
 fot. mat. prasowe sonymusic.pl

Rozmowa z muzykiem i dziennikarzem Marcinem Staniszewskim, twórcą projektu Beneficjenci Splendoru

Wciąż pracujesz w weekendy?
Nieustannie. Ale nie dziennikarsko. Muzycznie.

Pytam, bo mam wrażenie, że "Ręce pełne robota" przysłoniły resztę twojej debiutanckiej płyty.
Jestem pewien, że tak się stało. To taka słodko-gorzka piguła. Z jednej strony fajnie, że tylu ludzi to usłyszało, ale z drugiej – to był żart, który powstał w ciągu dwóch godzin. Nagrałem ten utwór w czasie, kiedy rozkręcaliśmy "Dziennik" i zdarzyło nam się przez parę weekendów zostać w pracy. Trochę mnie irytowało, że ludzie dostrzegli tylko ten numer, podczas gdy na "Trendywatym chłopcu" były utwory nad którymi pracowałem dwa lata, ale tak to już jest. Z drugiej strony, teledysk do "Rąk pełnych robota" pociągnął całą płytę i dzięki niemu podpisałem właśnie umowę z Sony.

REKLAMA
30 Seconds To Mars News

I nie jest ci przykro, że jesteś postrzegany głównie przez pryzmat muzycznego dowcipu?
Nie, bo nie ma złudzeń co do ludzi jako masy. Nie żebym gardził… Ale tak po prostu jest, na całym świecie. Sprzedają się proste, chwytliwe rzeczy, które każdy może zrozumieć. Tyle tylko, że ja takich numerów nie robię zbyt często i choć chciałbym dotrzeć do jak największej ilości ludzi, zdaję sobie sprawę z tego, że nie robię muzyki, którą będą grały radia.

Jesteś dziennikarzem muzycznym. Czy po tym doświadczeniu zmieniło się twoje podejście do własnej pracy?
Trochę tak. Przede wszystkim jednak nie chciałem, by na "Tęczy wybielaczu" znalazł się jakiś śmieszny numer, nie chciałem robić sobie jaj. Oczywiście nie znaczy to, że Beneficjenci Splendoru stali się nagle strasznie poważni i poruszam tematy eschatologiczne, ale unikałem sformułowań, które ciągnęłyby w stronę kabaretu. Tego na drugiej płycie nie ma. Są rzeczy z przymrużeniem oka, jest dystans do rzeczywistości, sporo zabawy słowem, ale sequela "Rąk pełnych robota" nie nagrałem.

A czy to, że sam byłeś oceniany, miało wpływ na to, jak oceniasz innych? Nie stałeś się bardziej wyrozumiałym recenzentem?
Nie. Sama praca nad płytą trwała dwa lata, ale wcześniej spędziłem osiem, może dziewięć lat na przygotowaniach. Kupowałem graty do studia, uczyłem się je obsługiwać. Do dzisiaj spędzam dwie, trzy godziny dziennie na specjalistycznych forach internetowych, czytam wywiady z producentami z całego świata… Ludzie mówią, że w recenzjach często miażdżę zespoły, że jestem złośliwy, ale ja po prostu wiem, ile tworzenie muzyki wymaga wyrzeczeń. I wiem, jak powinna brzmieć dobra muzyka. Co wcale nie jest takie oczywiste, bo młodzi ludzie wychowani na empetrójkach bardzo rzadko wiedzą, jak powinna brzmieć muzyka bez kompresji, nie sprasowana, nie napierdalająca głośno po uszach. Nie odróżniają instrumentów, nie wiedzą jak brzmi wokal, który nie jest po chamsku strojony autotunerem. Nigdy tego nie słyszeli. A ja wiem, kiedy artysta odwalił fuszerkę, kiedy poszedł na łatwiznę – i z tej perspektywy uważam, że moje doświadczenia muzyczne bardzo mnie ubogaciły jako dziennikarza. Otworzyły mi szeroko uszy i głowę na to, co słyszę.

Nie boisz się, że przez to, co mówisz, sam będziesz surowiej oceniany?
Wiem o co chodzi. Dziennikarz wydaje płytę: "I jak teraz będziesz śpiewał koleżko?" Czułem, że artyści, których kiedyś sponiewierałem tylko czekają z naostrzonymi maczetami. (śmiech) Mam jednak wrażenie, graniczące z pewnością, że mam do tego wszystkiego absolutny dystans. Nie ma osoby, która mogłaby mnie obrazić.

Postawa wśród artystów bardzo rzadka. Zwykle obrażacie się nawet bez powodu.
Dlatego ja nigdy nie nazywałem się artystą. To pierwszy krok do zostania jakimś dziwakiem, parodią samego siebie, a takich nam w Polsce nie brakuje. Artystów przez duże A, którzy są smutni i groteskowi. Niestety, to często bohaterowie mojej młodości. Przykre. Kiedyś mieli swoje pięć minut, a teraz żebrzą o uwagę, o trochę ciepła, ale są zupełnie oderwani od rzeczywistości, nic nie jarzą. Obcuję z nimi na co dzień jako dziennikarz i nie chcę tak skończyć. Może dlatego mam taki dystans do tego, co robię.

Dlaczego nagrywasz sam?
Zaczęło się od braku kasy. Żeby cokolwiek nagrać w studiu, trzeba mieć pieniądze. Zapłacić muzykom, inżynierowi dźwięki, producentowi… A żeby mieć pieniądze, trzeba mieć za plecami dużą wytwórnię, która da ci kasę wtedy, kiedy będziesz grał gówno. A ja nie chcę grać gówna. Najprostszym rozwiązaniem było więc zrobić wszystko samemu. Studiowałem w Stanach i miałem okazję pójść tam na parę kursów, kupiłem też kilka książek i osiemnastoślad, który stamtąd przywiozłem. Od tego się zaczęło. Bo pierwszy numer, który nagrałem na tym rejestratorze, wtedy jeszcze jako Vibra Lux, Novika wzięła na swoją składankę "Radio Leniwa Niedziela". To mnie strasznie podjarało i stwierdziłem: Kurde, jedziemy dalej! No, a potem to już jest choroba – dokupujesz kolejne klocki, uczysz się ich... Praca samemu to wyzwanie, bo trzeba być i kompozytorem, i tekściarzem, i inżynierem dźwięku, i producentem, co bywa upierdliwe, bo człowiek traci dystans, ale też nie spotkałem na swojej drodze ludzi, którzy czują muzykę tak jak ja. Było parę bardzo fajnych wokalistek, ale albo pojawiały się kłopoty logistyczne, bo mieszkały w innym mieście, albo jakieś kwasy mentalne.

Więc i śpiewanie wziąłeś na siebie.
Bardzo długo z tym walczyłem, bo uważam, że śpiewanie to jest coś, co robię najgorzej. Poza tym mamy w Polsce taką mentalną zapadkę, że śpiewanie jest wstydliwe i ja też temu ulegam. W Wielkiej Brytanii ludzie spotykają się, żeby pograć razem. Tworzą kapelę, żeby z sobą być, żeby wypić razem piwo, pogadać, jarać się muzyką. A w Polsce ludzie zakładają kapelę, żeby robić karierę. Musi być natychmiast olbrzymia kasa i "Mam Talent", więc wszyscy strasznie się napinają. Zresztą trudno się dziwić, bo w Polsce tak jest, że jeśli decydujesz się wyłącznie na zawód muzyka, musisz się szmacić. A ja nie chciałem grać do kotleta czy nagrywać reklam "Indyk-Polu". Jedyne wyjście było więc takie, że wracam z roboty i mam drugą robotę, którą ogarniam sam. Siadły mi oczy, czasami jest kiepsko, ale osiągnąłem to, na czym mi zależało – robię muzykę taką, jaka mi się podoba, nikt mi się nie wpierdala, mam fajne graty, dużo światełek się świeci, żona szczęśliwa, bo nigdzie nie wychodzę…

Tacy jak ty zabili rock'n'rolla.
To prawda, zgadza się! (śmiech) A wiesz, że to jest dobry pomysł na piosenkę? "Zabiłem rock'n'rolla" to genialny refren. Zapisuję to, człowieku…

Myślałeś o tym, żeby produkować dla innych?
Mógłbym spróbować, ale musiałaby to być muza, która podoba mi się w stu procentach. Miałem pomysł, żeby wziąć kredyt, założyć własne studio i nagrywać innych, ale pogadałem z ludźmi, którzy to robią. Mają obłożenie na najbliższe dwa lata, ale 80 procent zespołów, które do nich przychodzą napierdala numery á la Dżem, albo żenujący pop od którego bolą zęby. A ty musisz siedzieć po 10 godzin dziennie i to cyzelować. To jest dosłownie rzeźba w gównie. Nigdy w życiu nie zrobiłbym już nic dla siebie, bo miałbym dosyć. Ale gdyby to było coś naprawdę fajnego i ktoś chciałby mi zaufać, to czemu nie?

Pierwsza płyta Beneficjentów Splendoru opisuje rzeczywistość widzianą przez ekran telewizora czy komputera. Na "Tęczy wybielaczu" ruszyłeś w świat, do ludzi. Może nie z sercem na dłoni, ale zawsze…
Nigdy o tym nie myślałem, ale coś w tym jest. Przy debiucie siedziałem w studiu i próbowałem to wszystko ogarnąć. Nieprzypadkowo pierwszy numer, jaki powstał, nosi tytuł "Moje studio". Napisałem po prostu o tym, co działo się wokół mnie, czym żyłem, czym się jarałem. Przed drugą płytą natomiast zacząłem trochę podróżować z żoną, która to bardzo lubi, trochę imprezować. Wyszedłem na miasto, do ludzi, zacząłem czytać mnóstwo książek i to musiało wpłynąć na zawartość "Tęczy wybielacza".

Porozmawiajmy o tekstach. Chciałbym kiedyś napisać kilka piosenek jak Pablopavo. Nie żeby go kopiować, ale uwielbiam… Jestem wielkim fanem dobrych tekstów i Pablopavo po prostu mnie zabił ostatnią płytą. To jest doskonały obserwator. Świetny materiał na reżysera filmowego jak dla mnie.

Ale Pablopavo jest opowiadaczem historii, a ty piszesz zupełnie inaczej. Zawieszasz się na słowie, rozbierasz je na czynniki pierwsze.
Moje teksty to efekt irtytacji. Drażniło mnie to i drażni dalej, że na polskiej scenie jest tylu leni, że ludziom nie chce się pisać ciekawych historii, że są zwyczajnie w świecie nudni w tych swoich żałosnych popierdywaniach o wydumanych problemach. Ileż można pisać o rozstaniach i tęsknocie i o tym „że tutaj jest jak jest”? Jak ktoś mi mówi, że nie da się napisać dobrego tekstu po polsku to pierdoli głupoty. Niech sobie posłucha Ciechowskiego, Nosowskiej, Niemena albo Pablopavo właśnie.

Mówią, że geniusz rodzi się raz na pokolenie, a zwykli śmiertelnicy…
Nieee, proszę cię, to są zwykłe lenie. Pisanie tekstów to dla mnie najtrudniejsza część całego procesu powstawania płyty. Złych tekstów mam w szufladzie tony. Te znośne są na moich dwóch płytach, czyli jak widać nie jest ich zbyt wiele. Ale to nie znaczy, że odpuszczam. Nie rozstaję się nigdy z dyktafonem i zeszytem, wszystkie pomysły nagrywam, w restauracjach kradnę ludziom fragmenty dialogów. Czasem walnie mnie jakaś fraza i z niej rodzi się cała piosenka. Ważne jest dla mnie, żeby nie pisać wprost, bo kiedy słucham większości polskich tekstów, czuję się jak debil, któremu mówią: "Oddychaj, gościu, bo umrzesz". To są tego typu tematy, banały i truizmy. A ja chciałem mieć fajne teksty.

A muzycznie czym różni się "Tęczy wybielacz" od "Tryndowatego chłopca"?
Pierwszą płytę ogarnąłem na przyzwoitym poziomie, ale to wszystko było bardzo szkolne. Wiesz, są pewne reguły – na tym instrumencie można robić korektę taką, a na tym taką, tu mogę uciąć tyle dołu, a tu tyle góry. Czytałem mądre książki i stosowałem się do tego, co tam napisali mądrzy ludzie. Tym razem zachowałem się jak jazzman, który najpierw uczy się skal a potem już o nich nie myśli zgodnie z regułą "Learn it and forget it" – na pierwszej płycie nauczyłem się podstaw i tradycyjnych technik, dzięki czemu teraz mogłem zburzyć ten porządek. Przez to na "Tęczy wybielaczu" jest mnóstwo przesterów, nietypowego ustawiania dźwięków w panoramie i innych eksperymentów.

author

Sebastian Płatek

Redaktor naczelny
 redakcja@netfan.pl

 16.08.2011   sonymusic.pl   fot. mat. prasowe

Rekord Jaya-Z & Kanye Westa!

Koncert Mariki w Czwórce - Radiu z Wizją

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE
Trwa ładowanie zdjęć