"Najłatwiej wyrazić siebie bez żadnego języka. W ogóle."

Ten tekst przeczytasz w ok. 23 minut
Najłatwiej wyrazić siebie bez żadnego języka. W ogóle.
 fot. mat. prasowe

Piotr Lato - polski muzyk, kompozytor oraz autor tekstów. Uczestnik popularnych programów telewizyjnych, takich jak Idol i Big Brother. Na swoim koncie ma debiutancki album, zatytułowany „Dust Bowl Desert Night Fantasies”.

Zbigniew Hołdys twierdził, że jesteś nie tylko fajnym, ale i utalentowanym artystą. Tak miłe słowa ze strony legendy polskiego rocka musiały dużo dla Ciebie znaczyć.
No raczej (śmiech – przyp. red.). Byłem 20-latkiem, który – kompletnie zaskoczony - dostał od niego bardzo ładny instrument oraz jego pełną uwagę na długie miesiące. Naturalnie wspominam to jako bardzo miły czas, na który co prawda nie byłem w pełni gotowy z takiego rynkowego punktu widzenia, ale zdecydowanie coś z tych spotkań we mnie zostało. A spotykaliśmy się wówczas dość często, nagraliśmy piosenkę, co było moim pierwszym doświadczeniem z mikrofonem i profesjonalnym studiem nagraniowym. I oczywiście bardzo dużo to dla mnie znaczyło, byłem chłopakiem, który często bywał w jego nieistniejącym już sklepie (szukałem tam nie tylko instrumentów i ogłoszeń na tablicy, ale również kultowego pisma „Ultraszmata” – kto wie ten wie) oraz który, jako dziesięciolatek poznał „Autobiografię” i „Pepe wróć” (a którymi to utworami raczyłem się z walkmana i wieży CD taty dość intensywnie). Generalnie więc nie bardzo mogłem w to wszystko wówczas uwierzyć.

REKLAMA
Tool News

Wspomniałem o tym celowo bowiem współpraca z Hołdysem odcisnęła swe piętno na Twoim osobistym stosunku do muzyki. Czy podczas wspólnych nagrań udzielił Ci kilku rad, które wykorzystałeś w późniejszym procesie twórczym?
Pierwszą radą, taką którą stosuję po dziś dzień, jest posiadanie gdzieś w pobliżu – i w domu i w aucie - rejestratorów dźwięku i notesów. Po wejściu na rynek smartfonów, opcja dużych dyktafonów odpadła, ale notesy lubię do dziś i tylko tak zapisuję pomysły na teksty, teledyski, czy brzmienia. Pomysły na piosenki przychodzą w najmniej oczekiwanych momentach, uderzają jak piorun i trzeba dostosować się do tej prędkości, włączyć urządzenie nagrywające i obrabiać idee przez kolejny kwadrans…Z takiej medytacyjnej żonglerki wychodzą właściwie prawie gotowe konstrukcje, pomysły na zaśpiewy i ich modyfikacje…Esencje…Tak, ta rada, mimo, że oczywista, jest podstawą, którą zaszczepiłbym każdemu początkującemu wokaliście/songwriterowi. I niestety nie przytoczę tu innych rad, ponieważ rozmawialiśmy o muzie bardzo dużo i jak skondensować takie wykłady w jednym zdaniu ? Na pewno mogę powiedzieć, że Zbyszek wie dużo i potrafi to w bardzo fajny sposób przekazać. Ma gadane (śmiech – przyp. red.).

Twój debiutancki krążek „Dust Bowl Desert Night Fantasies” ujrzał nareszcie promienie wiosennego słońca. Pobił też pierwszy rekord - został wydany po 18 latach tworzenia planów i pracy w studio. Czy nie myślisz czasem „mogłem to szybciej zrobić”?
A i owszem. Zdecydowanie byłem na to gotowy już wcześniej, ale też bardzo lubię i szanuję nurty, jakimi życie nas kieruje ku określonym celom. Aktualnie jestem w trakcie wydania płyty, jest to jednak coś nowego, coś, co dopiero za jakiś czas podsumuję. Przez 18 lat byłem na „stand by” a w tej chwili doświadczając gotowego „dzieła”, zapoznając się z reakcjami i mówiąc o tym dużo z pewnością dokonuje się we mnie jakiś proces podświadomego rozliczenia ostatnich dwóch dekad (śmiech – przyp. red.). Być może nagrywając drugi album będę mógł bardziej precyzyjnie odpowiedzieć na pytanie „czemu tak długo?”. Natomiast – i napisałem to w słowie wstępnym do płyty – już teraz bardzo doceniam fakt i taką myśl, że naprawdę nie ma jednej drogi, nie ma idealnego czasu i że można wydać płytę po 18 latach, że jest to możliwe. I nie wiem czy ten element również nie miał na to wpływu. Patrząc na to z boku, wydaje mi się, że to dość fajny przykład. Ważny statement. Wiesz, że spośród bardzo, bardzo utalentowanych muzyków, wiemy tylko o tych, których cechowała olbrzymia wytrwałość. To z pewnością jedna ze składowych sukcesu w każdej dziedzinie życia. A wśród muzyków dodatkowo o to ciężej, jako, że to gatunek nadwrażliwy…

Dla porównania prace nad „Chinese Democracy” zespołu Guns N' Roses trwały przez 11 lat i pochłonęły 15 milionów dolarów. Myślę, że budżet jakim dysponowałeś był w tym wypadku nieco mniejszy (śmiech - przyp. red.). Łatwo jest nagrać album mając tak dużo czasu? Ta niezależność twórcza może być wszak przekleństwem.
Niezależność twórcza może być przekleństwem tylko z perspektywy działu handlowego i marketingu (śmiech – przyp. red.). Może również z perspektywy sympatyka zespołu, który chciałby już kolejną płytę Tool czy Pearl Jam, prawda? Ale z punktu widzenia muzyka, jego płyty, jego flow, efektu końcowego - wyeliminowanie czynników nacisku raczej wpływa pozytywnie. Być może presja wytwórni przyspiesza pisanie piosenek, tekstów ale niekoniecznie zawsze z dobrym efektem, a już z pewnością nie można się w tym przypadku uwolnić od natrętnej myśli, że to trochę jak poganianie dzikich zwierząt w cyrku. No i tak, budżet miałem trochę skromniejszy. Z czego połowę uzbierałem w ramach akcji crowdfundingowej. Wydaje mi się w ogóle, że to jedyna słuszna droga dla początkujących muzyków w dzisiejszych czasach. Ale o tym może potem jeszcze dwa słowa…

W jaki więc sposób decydowałeś o doborze materiału na płytę? „Dust Bowl Desert...” brzmi bardzo spójnie, choć te utwory powstawały przecież w trakcie wielu sesji nagraniowych. Wychodzi na to, że prócz talentu muzycznego masz w sobie dar przewidywania...
Hmm, ciekawa uwaga ale to mniej dar przewidywania a bardziej świadomość. Tak jak trzeba mieć drive i przekonanie, żeby tak długo pracować nad płytą, trzeba też mieć świadomość i wiedzieć, co się chce osiągnąć. Przynajmniej, jeśli sam jesteś producentem swojej muzy…wszystko zresztą wiąże się właśnie ze świadomością co w tej Twojej trawie piszczy (śmiech – przyp. red.). Dobór utworów, to podobnie jak ten okres 18 lat, wypadkowa wielu czynników, składających się na flow, na nurt, który nas w życiu niesie. Z piosenkami było tak, że od momentu, w którym program Big Brother wywrócił moje życie do góry nogami, pisałem…Najpierw kilka lat uczyłem się pisać piosenki, a potem już bardziej świadomie pisałem, konstruowałem, ale przede wszystkim łapałem pieśni. Łapałem we właściwych momentach. Więc samych pomysłów było bardzo dużo, jest ich dziś pewnie z 300, 500, sam nie wiem…Ale w różnym tempie i w sobie tylko znany sposób postępował proces wykańczania utworów. Czasem w jednym szybko powstał tekst, ale akurat nie miałem jasności, z kim i jak bym go nagrał. Czasem bardzo szybko udawało się wyczuć, jaki będzie sound, jakich ludzi zaprosić, ale właśnie tekst powstał tylko w 3/4 (śmiech – przyp. red.). Ile takich prawie gotowych jest! O mamma mia. Gdzieś niedograna jest jeszcze perkusja, gdzieś bas, większość jest jeszcze w fazie demo…. Utwory, które znasz z płyty po prostu powstały jako pierwsze. Dodatkowo powiem, że kiedy zaczynasz jakiś proces - jak nagrywanie płyty – ale w sumie jakikolwiek, uruchamiasz automatycznie szereg innych, równoległych procesów, które wracają do Ciebie, przeplatają się z Twoimi planami, czasem owocują bardzo fajnymi rzeczami od razu, czasem później, ale ogólnie rzecz biorąc, kiedy wyłączasz z równania umysł i wpadniesz w taki nurt, kiedy taką falę wyczujesz – dzieje się samo. A co do brzmienia - mimo różnych jednak piosenek, różnych gatunków, które zostały zahaczone brzmi to spójnie, ponieważ czuwała nad tym wszystkim jedna osoba.

W swoim debiucie śpiewasz piosenki głównie w języku angielskim. Jest to celowy zabieg? W takiej formule łatwiej wyrazić siebie?
Najłatwiej wyrazić siebie bez żadnego języka. W ogóle. Jak dla mnie sama muza to najoczywistszy język, zresztą pierwszy jaki poznajemy jako niemowlaki, dzieci, pierwszy jaki poznaliśmy jako gatunek homo sapiens. Dźwięki. Słowa są potrzebne, ponieważ w takim systemie funkcjonujemy. Piosenka. Ma być muza i tekst. Czasem, ludziom z wyjątkowym talentem wychodzą rzeczy cudowne i naprawdę trafiony tekst, potrafi piosenkę wynieść na orbitę, ale w moim odczuciu częściej bywa na odwrót. Może dlatego tekstów nie słucham w ogóle. I fajnym ćwiczeniem dla słuchacza byłoby posłuchanie płyty nagranej w tak zwanym norweskim, flamandzkim, czyli w wersji demo, bez tekstu, nuconej, mruczanej, krzyczanej. Nie bardzo istnieje taka możliwość, jako, że nikt nie wydaje płyt bez tekstu. Nie wiem czemu? Chciałbym to kiedyś zrobić. I zaproponowałbym słuchaczowi jego osobistą interpretację tego, co słyszy, poznając piosenki same w sobie, brzmienia same w sobie, melodie i tory jakimi biegną, rytmy, zmiany dynamiczne. To bardzo fajny pomysł na płytę. Piszą Ci biedni muzycy setki utworów, nagrywają dziesiątki płyt śpiewając w kółko o tych raptem kilku głównych tematach, które nas wszystkich dotyczą. Często na siłę mam wrażenie. Często narzucając odbiorcy interpretację, która może poszłaby w zupełnie inną stronę…? Żeby nie było, rozumiem zasady tej gry, stosuję, piszę teksty ale wypuszczam kiedy jestem ich już na maxa pewien. Coraz częściej zresztą mam ochotę pisać po polsku, z dużym szacunkiem do słowa. Zacząłem też eksperyment pod tytułem - pisanie tekstu najpierw, potem ubieranie go w piosenkę. Do tej pory było to zawsze w kolejności „odwrotnej” - łapanie pomysłu a la mruczando – sound i struktura razem z tekstem – kończenie tekstu.

A już w ogóle najgorszą rzeczą jest powielanie utartych schematów słownych. Te same sformułowania w kolejnych setkach piosenek. I tak w kółko. Kojarzy mi się z badaniami focusowymi w agencjach reklamowych, gdzie bada się preferencje konsumentów zadając losowo wybranym osobom pytania dotyczące reklam, które oglądają w TV. I ludzie udzielają przeważnie odpowiedzi, które wydają im się słuszne na podstawie tych właśnie reklam. Błędne koło. Z drugiej strony, ludzie z wyraźnym talentem tekściarskim wyglądają z tej całej puszczy i możemy ich łatwo wskazać. Ja z tekstów na płytę jestem rad ale pisanie ich idzie mi dziesięć razy wolniej niż pisanie muzyki. Mam tu z pewnością sporo do podgonienia i zyskania z czasem. I w sumie bardzo się tą myślą ekscytuję.

Ciekawi mnie także proces powstawania Twoich nagrań oraz myśl przewodnia, którą kierowałeś się pisząc tamte utwory. Co stanowiło źródło Twoich inspiracji twórczych?
Proces powstawania wygląda tak, że pierwszym etapem jest „łapanie esencji” czyli rejestrowanie pomysłów, które – jak już wspomniałem – pojawiają się kiedy chcą. Całe szczęście, że od 20 lat regularnie. To jedyna stała (śmiech – przyp. red.). Pomysły te zapisuję w katalogach na swoim komputerze. Zazwyczaj około 30-50 rocznie. W styczniu zawsze segreguję pomysły z zeszłego roku w dwóch podkatalogach, LEPSZE i RESZTA. Chyba jasna sprawa. Jeśli pojawi się faza na tekst, zacznę coś pisać – świetnie, ale to raczej następuje na koniec. W międzyczasie zastanawiam się nad brzmieniem, dobieram w głowie muzyków, którzy swoim stylem i umiejętnościami pasowaliby do danego utworu najbardziej. Piszę do nich kilometrowego maila wprowadzającego w temat, bądź też w ogóle zapoznawczego. Wielu z muzyków na płycie poznałem w zasadzie podczas prac nad materiałem. Gdy już mam jasność, kto pojawi się w danej piosence tworzę grupę na Facebooku/mailu, wysyłam kolejny list z bardziej precyzyjnym podejściem do samego utworu, ustalamy harmonogram. Próba + nagranie. Wbrew sobie troszkę, jako, że jestem pedantem, realizowałem to bardzo szybko. Nie było zazwyczaj tygodni na pracowanie nad utworami. Brak zespołu i nagrywanie z wieloma muzykami ma swoje plusy i minusy. Jedną z niedogodności, z mojego punktu widzenia, jest szybkie tempo. Gdy musisz zorganizować próbę dla pięciu osób przykładowo (razy ileś tam piosenek, w końcu w każdej był inny skład), jest to już małe przedsięwzięcie logistyczne, negocjacyjne i jak już uda się ustalić wspólny dzień na próbę – jesteś szczęśliwy. Zazwyczaj ustalałem też od razu DZIEŃ PO, na nagranie. Szybka piłka. Wykorzystujemy sprzęt, który stoi już w studiu i na którym graliśmy próbę. Brak pełnej kontroli w tym przypadku to minus, brak etapów analizy pośredniej i kolejnych prób w…No tak, sądziłem, że będzie mi tego bardzo brakowało, chaos i niewiadoma niesie jednak czasem ciekawe niespodzianki i fajne rozwiązania. Coś za coś. Potem pracuję w domu nad analizą nagrania, edycją, dogrywkami, które można już przeprowadzić samemu lub na odległość. A co do myśli przewodniej? Nie było nigdy niczego takiego. Jedyną zasadą jest odnalezienie siebie samego w muzyce. Prawdziwego siebie. Swojego prawdziwego „głosu”. Wtedy osiągasz ten etap, kiedy ufasz sobie na tyle, żeby odciąć zbierany przez lata balast imitacji innych i robisz duży krok do przodu. I zaczyna się kompletnie inna przygoda. Ja miałem to szczęście/nieszczęście, że nikt nigdy nie ponaglał mnie w tym procesie. Nikt mi nad głową nie wisiał, nie wskazywał zegarka, kalendarza, planów na dany rok, deadline’ów. Wszystko odbywało się w najbardziej naturalny sposób. Przychodziło kiedy przychodziło. I potem, kiedy już dostroisz się do takiego naturalnego rytmu, w dokładnie taki sam sposób łapie się esencję…A piosenki przychodzą bez przeszkód. Zajmujesz się swoimi sprawami, żyjesz swoim życiem i nie myślisz o muzie w ogóle i wtem BOOM, czujesz, że wszystko się momentalnie zmienia, nachodzi Cię faza, gęsia skórka i biegniesz po gitarę, odcinasz się od wszystkiego i łapiesz esencję. Najpiękniejszy moment. Po prostu wiesz, kiedy nadciąga tornado z pomysłami i jesteś już przygotowany. To trochę jak spotkania, jak rozmowa.

Odnajdywanie siebie w muzie to zazwyczaj długi proces, który prowadzi zachwycone muzyką i zespołami dzieciaki przez etapy naśladownictwa, grania coverów, uczenia się techniki przez następne fazy fascynacji – czy to kolejnymi artystami, kolejnymi zagadnieniami takimi, jak wokal, rytm, brzmienia, czy to kolejnymi gatunkami muzycznymi, aż po etap rozpoczęcia prac nad własną muzyką. Kiedyś musi to nastąpić. Ja zacząłem w 2000 roku. Wchodząc do programu Big Brother miałem zalążki dwóch utworów. Jeden z nich zresztą powstawał w środku (jest już gotowy oczywiście i może będzie na drugiej płycie) i co ciekawe, przyuważył to Tytus Hołdys, który jako młokos upatrzył sobie mnie i chyba mocno mi kibicował. W zasadzie to on zwrócił uwagę taty na młodego studenta z gitarą (śmiech – przyp. red.). Potem Zbyszek powiedział mi, że to absolutnie nie moja gra na gitarze mu imponowała (grałem wtedy jeszcze bardzo średnio) ale fakt, że obserwując moje „brzdąkanie” na kanapie widział, jak POSZUKUJĘ. Widział jak cofam się i powtarzam dane fragmenty powstającej piosenki szukając odpowiednich zmian, bardziej odpowiednich dźwięków. To mu wystarczyło, żeby wiedzieć swoje.

Co do inspiracji – to zbiera się na to całe Twoje życie. A co do iskry, która czasem odpala fazę… Mogą być najmniejsze rzeczy. Jakaś sekunda, gdy słyszysz fajne brzmienie efektu gitarowego, jakiś dobry film – to zdarza mi się często. Uwielbiam kinematografię, kiedyś oglądałem w kinie wszystko co się dało. Jadąc do kina śpiewałem przykładowo jakąś piosenkę, którą śpiewałem już kompletnie inaczej wracając do domu, na pełnym luzie i z olbrzymim natchnieniem. Tak działa dobry film na przykład. Ale tak naprawdę to przychodzi i odchodzi jak przypływ. Nie ma nad tym kontroli. Ja przyjąłem zasadę, że tylko takie pomysły będę rejestrował. Nigdy nie przesiaduję nad gitarą na siłę, starając się napisać superhit.

Wydając płytę, zwłaszcza tak dopieszczoną, musisz mieć pewne oczekiwania. Jaka reakcja ze strony słuchaczy spełni je w stu procentach?
Zero oczekiwań. Płytę robię dla siebie. Nie dla słuchacza. Wydawać by się mogło, że to dość chłodne stwierdzenie – może, ale jest dokładnie odwrotnie jeśli spojrzymy z perspektywy efektu końcowego, który słuchacz dostaje. Takie słowa powinny być dla odbiorcy najsłodszym miodem (śmiech - przyp. red.). W moim przypadku to gwarancja, że odbiorca dostaje the best quality possible. A przynajmniej the most honest quality possible. Jeśli słuchacz odczuwa przyjemność, smutek, energię, melancholię czy też jakiekolwiek inne emocje słuchając tej płyty – misja zakończona sukcesem i bonusem. Nie wiem co Ci powiem nagrywając piątą płytę, ale stan na dziś jest właśnie taki. Na to co powstaje u mnie w głowie i co łapię z kosmosu nie ma wpływu nic i nikt. Nie przeczę, że można tworzyć muzykę w zupełnie inny sposób, na zlecenie, według pewnych muzycznych zasad, harmonii, wytycznych znanych ze szkół – z pewnością. Zapewne przydaje się to producentom muzycznym w końcowej fazie obróbki utworów. Nie jest to jednak mój case.

Co do reakcji słuchaczy jeszcze dwa słowa…Wiesz, jeśli muza skłoni kogoś, do napisania czy powiedzenia czegoś więcej niż „Hej, bardzo fajna płyta” to znaczy, że Ci się udało. Że coś zadziałało. To zawsze fajna sprawa posłuchać, jak ktoś wyczuł Twoją muzę, jak rozumie ten abstrakcyjny najczęściej tekst. Jak go zinterpretuje, co z siebie samego doda. Chcę to usłyszeć. Ale to inna para kaloszy i nie ma wpływu na powstawanie pieśni. A propos - analogicznie, jeśli ktoś napisze coś więcej niż „Hej, ta płyta zasysa!!!” też będę zadowolony. DYSKUSJA!

A co z krytyką Twoich dokonań? Jesteś na nią odporny?
Każda muzyka ma swojego odbiorcę i zarazem, każdy recenzent ma rację. To wyjaśnia sprawę. Ja na serio jestem wyłącznie przekaźnikiem. Ta muza to nie jest moja zasługa więc nie biorę do siebie faktu, że ktoś może lubić coś innego. Jest to w pełni zrozumiałe i zaakceptuję takie sytuacje.

Naszą rozmowę rozpoczęliśmy od przeszłości i o niej chwilę porozmawiajmy. Opowiedz proszę w jakich okolicznościach rozpoczęła się Twoja przygoda z muzyką?
Wiesz, co słyszałem z brzucha mamy jest owiane jakąś tam tajemnicą (śmiech – przyp. red.). Nie pamiętam, ale moje najwcześniejsze muzyczne wspomnienia to prababcia śpiewająca żołnierskie piosenki, ja wdrapujący się na duży adapter, czy magnetofon szpulowy, odgrywający jakieś songi. Miałem pewnie z dwa latka. Pamiętam „Lucciola” Maanamu. To było chwilkę później ale to mój pierwszy „świadomy” utwór. Hipnotyczny. Fazowy. Molowy. Mogłem się go wówczas trochę bać, nie wiem…W wieku 6 lat oglądając kreskówkę He-Man odegrałem ni stąd ni zowąd melodię z rozbiegówki. Bardzo mi się podobała. Tak bardzo, że odszukałem na melodyce jak to się gra. (Melodyka to taki mały instrument klawiszowy, w który dmucha się za pomocą ustnika i wydobywa dźwięki). Pamiętam Beatlesów. Gdy miałem 6-7 lat wdrapywałem się już nie na magnetofon szpulowy tylko na blat kuchenny i na starym jednokieszeniowym magnetofonie Panasonic puszczałem kasety Beatlesów, które mój tata w jakiś magiczny sposób zdobył w Londynie przez znajomych (to były lata ‘85-‘86 jakoś – komuna jeszcze, niczego nie było, chyba, że w Pewexach). W kółko. Nie mogłem się powstrzymać. Codziennie po szkole kasety Beatlesów.

Gdy zagrałem tę melodyjkę z kreskówki, rodzice wparowali zszokowani do dużego pokoju i tak wylądowałem na lekcjach gry na organach. Nie fortepianie. To były takie duże dwupoziomowe organy z klawiszami basowymi na podłodze. Takie były początki. Ale śpiewać zacząłem dopiero po wizycie w studiu z Hołdysem. I to nie jest ściema. Pierwsze dźwięki zaśpiewałem wówczas w wieku 21 lat. Co prawda przepowiedziała mi to prababcia, ta od piosenek żołnierskich, ale śpiewać zacząłem właśnie w takim wieku. Tak więc nigdy nie jest za późno.

Twój wokal przywodzi na myśl wielu wybitnych artystów. Wzorujesz się, podglądasz warsztat kolegów po fachu?
Na pewno jakiś wpływ mieli na mnie wokaliści, których słuchałem. Słuchamy piosenek, nie tylko dlatego, że utwory są dobre – jasne, że też. Ale również, przynajmniej jako śpiewacy, głosów podobnych do siebie słuchamy często i je naśladujemy. Tak uczy się każdy muzyk, każdy wokalista. Pierwszy „krzyk” czy też zakrzyk, bo to nie to samo, wyszedł mi po jednej z piosenek Guns N’ Roses. I chociaż Axl śpiewał źle technicznie, czego skutki słyszymy dziś i nawet za nim specjalnie nie przepadałem, to miał niesłychaną energię i uruchamiał ją w ludziach. Ja też kiedyś przy „November Rain” czy „Don’t Cry” pewnie nie wytrzymałem i wydarłem się razem z nim. Najstraszniejsze i najwspanialsze zarazem było to, że słyszałem, że to zabrzmiało ok. Ten moment zapamiętam do dziś. Kompletnie się tego nie spodziewałem. To było już po mojej wizycie w studiu z Hołdysem. Bo to tam po raz pierwszy zaśpiewałem do mikrofonu, ale i w ogóle w sumie. Tak naprawdę moimi wokalnymi inspiracjami są wszyscy wokaliści, których wyłapie mój radar. Uwielbiałem erę grunge, uważam, że śpiewający wówczas Cornell, Vedder, Stayley, Weiland, Lanegan to mistrzowie nie z tej ziemi. Miałem duża fazę na Wondera, Morrisona, Planta ale tez Finka (Finian Paul Greenall), Jose Feliciano, Bena Harpera, Soykę, Gawlińskiego czy chóry gospelowe. Wielu wokalistów lubię. Harmonii, jako dzieciak uczyłem się na Abbie i Roxette (śmiech – przyp. red.). Większą wartość przykładałbym jednak do piosenki. To, że śpiewam jak śpiewam to w sumie kwestia biologii i określonej struktury strun głosowych, na to wpływu nie mamy. Ale taki Bob Dylan napisał piękne rzeczy. Taki John Frusciante też, mimo, iż głosu specjalnego nie ma. Lennon, McCartney, Harrison i Star nie byli najwybitniejszymi wokalistami wszechczasów. Elton John ? Są ich dziesiątki tysięcy. Średni i słabi wokaliści z genialnymi utworami. A niektórzy wokaliści z wybitnymi warunkami śpiewają czasem straszny paździerz. Są też wyjątki po obu skrajnych stronach tej osi. Generalnie liczy się song. Nastrój. A przede wszystkim „własny głos”.

Wiktor Hugo stwierdził kiedyś, że muzyka jest wyrazem tego, co nie może być wypowiedziane, a o czym nie wolno milczeć. W takim kontekście właśnie, jak Ty zdefiniowałbyś swoją twórczość?
Piękna sentencja. Piękna i mocna. Wracam tu do pomysłu płyty bez tekstów. Jestem za (śmiech – przyp. red.). Nie wiem jak zdefiniować swoją twórczość. Jest to coś, co robię. Wiem, że to właśnie robić powinienem. Wiem, że jest to swojego rodzaju forma komunikacji ze światem, ze sobą, a w końcu, a raczej na początku, z jakąś istotą, którą wszyscy w sobie mamy. Kilka piosenek na płycie jest dosłownie o tym, czym jest dla mnie muzyka i proces jej powstawania i może to powinno być moją odpowiedzią. Pewnym jest, że muzyka to medycyna. To strawa dla duszy, która balansuje wszelkie złe objawy cywilizacji, która wciąż jest bardzo, bardzo niedoskonała. Oczywistym jest dla mnie, że życie bez muzyki nie byłoby w ogóle możliwe. A moja muzyka, to co ja robię – to podłączanie się pod tę strefę, która za dnia przepada w całym tym zgiełku, cywilizacyjnym szaleństwie, a która dopiero nocą ma szansę się ukazać. Wszystkim. Oczywiście Ci, którzy szukają, a do tych zaliczam artystów wszelkiej maści, mają do niej ułatwiony dostęp – szczególnie, jeśli odnaleźli już swój własny głos.

Piotr Lato z czasów programów telewizyjnych i człowiek, z którym obecnie rozmawiam różnią się bez wątpienia ilością doświadczeń życiowych. Czego więc nauczyłeś się o sobie na przestrzeni minionych już lat?
Istotnie. 20 lat minęło. I nie jak jeden dzień (śmiech-przyp. red.). Nauczyłem się o sobie tego, że jestem niezmordowany, jeśli chodzi o realizowanie swojego planu i docieranie do celu. Cierpliwość i upór - level master! Ze wszystkimi tego plusami i minusami. To raz. Dwa, zrozumiałem, że od zawsze miałem dryg do rzeczy nowych, nieznanych. Opcji, których nie wybierałaby większość. Do poszukiwania. Trzy, że udało mi się dotrzeć do miejsca, w którym funkcjonuję w harmonii ze światem. Widzialnym i niewidzialnym. Cztery, że muzykę będę robił do ostatniego momentu, gdy już trzeba się będzie zapakować do piramidy. I, że ta podróż przybierać będzie różne postaci.

Zatem, co dalej Drogi Artysto? Wiem, że posiadasz wiele niewykorzystanych nagrań. Jakieś kolejne plany wydawnicze?
Plan na najbliższą przyszłość jest jeden - trzyetapowy.
Pierwszy etap - rzecz najtrudniejsza, wśród swoich znajomych i nieznajomych odszukać ludzi, z którymi będę mógł stworzyć kolektyw i pracować wspólnie przez wiele, wiele kolejnych lat. Znam wielu muzyków, ale stworzenie czegoś solidnego w tej branży jest dużym wyzwaniem i wymaga to bardzo dobrego dopasowania elementów. Wyzwanie w sam raz dla mnie (śmiech – przyp. red.). Rozpocząłem już proces tworzenia takiego zespołu, na razie mam jedną osobę. Jest to Karolina Charko, z którą mimo bardzo różnych barw, tworzymy bardzo zgrabny duet wokalny (Piosenka „Zapach Twoich rąk” z płyty oraz „Keep it” z Dzień Dobry TVN) i dodatkowo znam ją już trochę i wiem, że poza wyjątkowym talentem wokalnym i kompozytorskim ma charakter i podejście, które pasuje do mojego pomysłu na poważny band.
Drugi etap - miałem taki wieczór, gdy usiadłem sobie i przesłuchałem spora część poukładanych w katalogach pomysłów na piosenki. Wiem, już, od których chciałbym zacząć i około 25-30 piosenek, a raczej pomysłów na piosenki, czeka na swoją kolej, gdy jako zespół, a może tak jak przy pierwszej płycie, różne kombinacje muzyków, zabierzemy się za nie. Wiem też z kim chciałbym popracować od strony producenckiej/co-producenckiej….Ale w zasadzie punkt drugi powinien być punktem trzy ponieważ…
Trzeci - teraz będę chciał wesprzeć się sam w procesie informowania o tej płycie. Chciałbym związać się z jakąś większą firmą, która odciąży mnie organizacyjnie. Tak, żebym mógł więcej energii poświęcić na punkty jeden i dwa. Jako, że mój pomysł na muzykę jest długodystansowy, chciałbym poznać takich ludzi, którzy w swoich planach i w swoich firmach mają miejsce na tego typu „nie natychmiastowe” twory. Ale twory, które z każdym rokiem będą obrastać w taką fajną, muzyczną warstwę, które będą w stu procentach oddane temu co robią i które za dwadzieścia, trzydzieści lat odwrócą się za siebie i powiedzą – „Hej, kawał dobrej roboty!”. Czyli mniej Gangham Style, a więcej Bruce’a Springsteena, Neila Younga czy choćby Pearl Jam.

Czujesz, że z chwilą premiery płyty spełniło się jedno z Twoich marzeń?
Tak…

To tak przewrotnie – żyć bez muzyki byłoby Ci trudno?
Mam dość bujną wyobraźnię ale taka opcja nie jest w stanie się w niej pojawić. Wydaje mi się, że żadnemu człowiekowi na ziemi nie udałoby się żyć bez muzyki.

A gdyby miało jej już w Twoim życiu nie być, jaką ze znanych Ci piosenek przesłuchałbyś po raz ostatni?
Niezłe pytanie, chcesz mnie wykończyć?! (śmiech – przyp. red.). Jak miałbym wybrać? Nie wiem…Może „Lightning crashes” zespołu LIVE? Mogę na nie odpowiedzieć jedynie tak – jestem bardzo ciekaw, jaka piosenka będzie ostatnią, jakiej posłucham.

Dziękuję Ci za rozmowę i poświęcony czas.
Cała przyjemność po mojej stronie, man.

Rozmawiał: Kamil Mroziński

author

Kamil Mroziński

 04.04.2020   fot. mat. prasowe
Trwa ładowanie zdjęć