RECENZJA

30 Seconds To Mars - Love Lust Faith + Dreams

love_lust_faith_+_dreams

Więcej elektroniki mniej gitar? I tak i nie, chociaż taka właśnie łatka przylgnęła jeszcze przed wydaniem do nowej płyty Thirty Seconds To Mars. Z całą pewnością zespół Jareda Leto nie ma zamiaru dreptać poznaną ścieżką, szuka nowych metod muzycznego wyrazu, miesza znane już składowe stylu z nowinkami, tym razem stawiając właśnie na większe eksponowanie instrumentów klawiszowych. Podkreślał to już pierwszy upubliczniony utwór, czyli stadionowo przebojowy "Up In The Air" z tymi charakterystycznymi dla nich chóralnymi zaśpiewami. Prosty przekaz tekstowy ma dodatkowo zachęcać do masowych zaśpiewów podczas koncertów, a przecież dziś trio jest jednym z najgorętszych wydarzeń koncertowych w świecie. Trywialność niektórych tekstów jestem więc skłonny liderowi wybaczyć.
Przypomnijmy tylko dla porządku, że startowali w połowie minionej dekady jeszcze jako ciekawostka, zespół powołany do życia na boku aktorskiej działalności hollywoodzkiego gwiazdora, przez co Leto z bratem i przyjacielem musieli natrudzić się by udowodnić swoją muzyczną wielkość. Dziś nikt nie ma wątpliwości co do poziomu oferowanej przez nich muzyki, a porwane przez nich tłumy (wliczając polskich fanów) na ostatniej, rekordowo długiej trasie koncertowej, odnotowanej nawet w księdze Guinessa, są najlepszym miernikiem popularności szyldu. Tym bardziej że Jared wydaje się jest skupiony na dobre na zespołowej działalności, a swoje ambicje przed kamerą zostawił gdzieś na boku.
Jaki efekt? Piorunujący, bo sypią przebojowymi potężnymi i zapamiętywalnymi refrenami jak z rękawa, wokalista podpisał je wszystkie, a w przypadku "Love Lust Faith + Dreams" odpowiada też za produkcję całości, czyli wbrew pozorom zaproszony słynny producent Steve Lillywhite nie miał tu zbyt wiele roboty. Leto stawia bardziej na przestrzenne niż mocne brzmienie, co chwilami może nie spodobać się pamiętającym ich ogniste screamo z dwóch pierwszych płyt. Szczególnie przy takim "Do Or Die" bliższym chyba Daft Punk niż dotychczasowemu 30 Seconds... Muzycy wiedzą jednak po trzech poprzednich płytach, które cechy w swojej muzyce sprawdzają się najlepiej, które warto uwypuklić, dlatego tez wokalista stworzył utwory które będą kojarzyć się z przebojami z niezwykle popularnego "This Is War", w rodzaju zwartego "Conquistador" z wyraźnie hardrockowym riffowaniem czy skąpanego w klawiszowej otoczce "The Race" wymarzonego na rockowe listy przebojów. Wspomniane wstawki w wykonaniu tzw. "summit", czyli melodyczne zawołania tłumu fanów podkreślają jeszcze nośne melodie, były też jednym z najbardziej charakterystycznych elementów poprzedniej płyty, tym razem eksponują gromkie zaśpiewy rzadziej, ale wracają raz za razem dla zaznaczenia najmocniejszych refrenów płyty ("Bright Lights", "Up In The Air"). Z rzeczy odmiennych warto zaznaczyć spokojne i śmiało uciekające od rocka "End Of All Days", czyli coś na kształt screamo-ballady, która za sprawą opracowania mnie kojarzy się z przebojem Royksopp sprzed kilku lat. Podobnie ze światem gitarowym mniej wspólnego mają instrumentalne interludia w rodzaju "Pyres Of Varanasi", która jest w całości programowana, zbudowana wokół umiejętnie wykorzystanego klawiszowego tematu, a finałowe „Depuis Le Debut” to już połączenie akustycznych brzmień z melodramatycznymi smyczkami i psychodelicznym elektro. Intrygujące podsumowanie trzech kwadransów barwnej, wciągającej muzyki.
Może to i natrętna rockowa komercja, może i coraz bliższa popu, ale jeśli będzie więcej takich przykładów na skutecznie działający marketing w przypadku muzyki której autorzy nie muszą się absolutnie wstydzić, nikt się nie obrazi, nikt nie straci, a godna uwagi muzyka zdolnego zespołu zyska nowe grono słuchaczy. Po płycie "Love Lust Faith + Dreams" stanie się tak na pewno. Czy ktoś jeszcze nie słyszał o Thirty Seconds To Mars? 8/10

author

Mariusz Osyra

 04.06.2013  
Trwa ładowanie zdjęć