RECENZJA

Michael Buble - To Be Loved

to_be_loved

Fenomen popularności Michaela Buble'a przyznam na wstępie jest dla mnie zjawiskiem dość zaskakującym, wszak przed nim śpiewających standardy na klasyczną modłę, a przy tym szykownie wyglądających młodzieńców było już wielu, by wspomnieć młodsze pokolenie Josha Grobana czy starsze Curtisa Stigersa i Harry'ego Connicka Jr'a. I słuchając już kolejnej płyty Michaela mam wrażenie, że Kanadyjczyk chciałby Connickiem lub Stigersem się stać, a jednak to w moim mniemaniu kwestia wielkości talentu, wyjątkowości aparatu głosowego, bo muzykalności nikomu z wymienionych nie można przecież odmówić. Stosują podobny patent przywoływania w pamięci naszych złotych lat i słodkich wspomnień biorąc na warsztat wielkie utwory z poprzednich dekad, popowych, soulowych czy tych w tradycji amerykańskiej piosenki, co może kojarzyć się tylko pozytywnie (na nowym krążku Buble’a niech za przykład posłuży podany ze smyczkowym opracowaniem "To Love Somebody" Bee Gees). Do tego (skupiając się już na płycie właśnie omawianej) artysta wygląda jak młody bóg wycięty z żurnala, nienagannie wystylizowany, odziany w katalogowe ciuchy, dopracowany przez wizażystę w każdym detalu, czego chcieć więcej by trafić w łaski płci pięknej, zostawiając przy tym zawartość muzyczną nieco w tle.
Przewidywalną, bo wiemy czym epatuje Michael od początku kariery. Są rzeczy nośne, wpadające w ucho jak zgrabne "Come Dance With Me", ale i kulawe w rodzaju sztucznie postarzonego w klimacie "Have I Told You Lately..." czy po prostu nudne i sztampowe jak "You've Got A Friend In Me", czyli mierzenie się z wyjątkową konwencją śpiewania Randy'ego Newmana. Fani dotychczasowych wydawnictw szarmanckiego artysty będą jednak z pewnością zachwyceni. Co jeszcze? Swingujące "Who's Lovin' You" Smokeya Robinsona z czarnymi wielogłosami z lat 50. przywołuje erę songów Berry'ego Gordy'ego, jeszcze bardziej retro robi się w "You Make Feel So Young", a adekwatnie do prezentowanych chętnie w książeczce garniturów Michael sprawdza się w klasyku "Something Stupid" Nancy Sinatry, parę lat temu w podobnej konwencji przywołanym przez Robbiego Williamsa z Nicole Kidman. Chyba drugi raz ta receptura nie chwyci, tym bardzie że nowego pomysłu tu brak. Może z kolei takim być ubarwienie zestawu evergreenów nowymi kompozytorskimi wprawkami wokalisty, jak z gruntu nowocześnie wyprodukowane "It's A Beautiful Day", co doprowadza do kolejnego zaskakującego elementu tej płyty.
Za produkcyjną stronę odpowiada specjalista od mocnych hardrockowych klasyków Bob Rock, który chyba współpracę z Michaelem Buble’em potraktował jako odpoczynek od estetyki hałasu. W konwencji popowo-jazzowo-swingującej sprawdził się o dziwo wyśmienicie, tym bardziej że nie mogli zawieść i pozostali fachowcy. Wydawca pewny sukcesu podopiecznego nie skąpił pieniędzy i przez studia nagraniowe przewinęła się cała armia muzyków, pełna sekcja smyczkowa, rozbudowana orkiestra oraz sztab cenionych muzyków sesyjnych. Tylko ich nazwiska małym drukiem zajmują osobną stronicę w opisie płyty. Do tego udział większych i mniejszych gwiazd, że wymienię tylko gościnny wokalny i kompozytorski udział Bryana Adamsa w "After All", ulokowany gdzieś pomiędzy konwencją adamsowego rocka, a retro śpiewaniem Michaela, podkreślony dynamicznymi smyczkami i dęciakami.
W pewien sposób obrazuje to rozbuchaną otoczkę marketingową albumu "To Be Loved". Przy takich nakładach, zgrabnym ale nieszkodliwym repertuarze, zgodnie z tytułem nowej płyty Michaela Buble'a zwyczajnie publiczność nie może nie pokochać. 6/10

author

Mariusz Osyra

 29.05.2013  
Trwa ładowanie zdjęć