RECENZJA

Kate Bush - 50 Words For Snow

50_words_for_snow

Nowa płyta Kate Bush to zagwostka. Z jednej strony rzecz piękna i wdzięczna muzycznie, przy tym wyczekiwana. Z drugiej nie do końca taka jak mogliby sobie wymarzyć fani. Pewnie zostanie uznana arcydziełem, pozwolę więc sobie na zawartość "50 Words For Snow" trochę pomarudzić. W zasadzie na jej pierwszą część.
To album, który mimo wszystko ustępuje konceptualnie zgranej i mieniącej się od barw całości, jaką było "Aerial" z 2005 roku. Tym razem wokalistka skupiła się na nastroju, uroku chwili, pisząc zimowe melodie. Nic dziwnego że płyta ukazuje się pod koniec roku, bo pod choinkę będzie jak znalazł, zresztą doskonale będzie się jej słuchać w długie białe wieczory. Ale po kolei. Pierwsze pół godziny zawartości, czyli de facto trzy kompozycje to luźno oparte o fortepianowe partie ballady, snujące się z wdziękiem, ale jednak bardzo długie i poza nastrojem, trochę zadumanym i trochę nierealnym nie oferujące zbyt wiele. A to pojawia się programowany subtelny rytm, a to smyczkowe tło, wokale Kate oczywiście na pierwszym planie. Czasem tylko nabierają więcej rumieńców, jak ożywcza druga część najdłuższego tu "Misty", który ciągnie się przez blisko kwadrans. Na pewno w tym utworze, podobnie jak w "Lake Tahoe" zachwycać mogą mniej popowe, uciekające w jazzową swobodę melodie, nieco swobodniejsze niż zazwyczaj u Bush. Dużo tu paraoperowych zaśpiewów, spokoju, wysoko wyciągniętych nut. Dominują jednak leniwe songi z uderzeniami w fortepian na pierwszym planie, z których chyba nienachalna melodia w "Snowflake" podobać się może najbardziej. Te pierwsze ponad pół godziny to troszkę odpowiednik pierwszej części także poprzedniej płyty, także prostszej i spokojniejszej.
Im dalej w płytę ciekawiej. Środek powala. Pozostałe cztery utwory intrygują bowiem o wiele bardziej. Bo oto jazzowe inspiracje i gra na fortepianie samej Kate łączy się z delikatną elektroniką, przenikają się partie wokalne z melorecytacjami, a eksperymentalny charakter twórczości wokalistki, pamiętany sprzed lat znów daje o sobie znać. Z "Wild Man" wyłania się żywsza rytmika, a refreny zaśpiewane odmiennie od reszty sprawiają że znów słychać muzyczny kunszt Kate, jej wyczucie melodii, genialność prostoty jej kompozycji. Jako autor zwraca uwagę także posępnym duetem z Eltonem Johnem w "Snowed In At Wheeler Street", nabierającym z kolejnymi minutami dynamiki. Został podporządkowany hipnotycznym klawiszowym frazom. Tu wiele dzieje się w tle, choć powstała po prostu dramatyczna ballada. A jednak ambitna, daleka od piosenkowej sztampy, odarta z piosenkowości. To chyba też najambitniejszy utwór jaki od lat przyszło wykonać Eltonowi. A jednak pasuje do duetu z Kate idealnie, podobnie jak Peter Gabriel, Gary Brooker przed laty, czy David Gilmour doskonale dopasowujący się do jej śpiewu swoją gitarą. Rzekłbym że wyśpiewane z charyzmą frazy : I don't wanto to lose you again sprawiają, iż Elton John zwyczajnie ukradł Kate Bush utwór "Snowed In At Wheeler Street". To jego występ przykuwa tu uwagę szczególnie. Prawdziwa magia oryginalności i muzycznej erudycji artystki to też kompozycja tytułowa. Zmyślnie podana jako nietypowy duet z rozpisanymi partiami dla siebie i recytacjami brytyjskiego aktora Stephena Fry'a, który opisuje śnieg w różnych językach. Powstała najciekawsza tu rzecz, z wyrazistym a jednak wciągającym rytmem, co upodabnia artystyczne poszukiwania Kate do twórczości Petera Gabriela. Dodać dla porządku można że na płycie wystąpił też syn Kate oraz uznany gitarzysta Andy Fairweather-Low. Na koniec znów spokój, przestrzeń, piano i zimowe spowolnienie, w kompozycji "Among Angels", co dokładnie oddaje charakter całego albumu poświęconego zimie. Idealne blisko siedmiominutowe zwieńczenie.
Ta płyta zyskuje przy kolejnych odsłuchach, pozostaje jednak "najcichszym" z dzieł Kate Bush, niekoniecznie musi więc tak silnie oddziaływać na odbiorców jak jej starsze płyty. Z drugiej strony jest ambitniej niż kiedykolwiek, bo oto autorka odłożyła na bok całkowicie komercyjny szlif i popowy sztafaż. Nie jest jej do niczego potrzebny. A że częściej niż kiedykolwiek kojarzy się z jazzowym, uduchowionym śpiewem Joni Mitchell. Może to być tylko zaleta. Finał to niemal zasłuchanie w ostatnie albumy amerykańskiej wokalistki. Chyba do hymnów o zimie będziemy przyzwyczajać się nieco dłużej. 8/10

author

Mariusz Osyra

 16.11.2011  
Trwa ładowanie zdjęć