RECENZJA

Katie Melua - The House

the_house

Po "Nine Million Bicycles" i "Spider's Web" sprzed kilku lat gwiazda Katie Melua urosła u nas ogromnie, a jednak jej kolejne płyty "Pictures" i singielek "If You Were A Sailboat" nie przyniosły takiego sukcesu jak można było przypuszczać. Może za sprawą czwartego albumu artystki: "The House", znów sztuka wdarcia się na listy przebojów będzie udana. Słuchając najnowszej kolekcji dwunastu nastrojowych piosenek mam jednak wątpliwości, bo nie są to przeboje wprost w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Wprawdzie wybrany do promocji płyty "The Flood" ma wszelkie znamiona radiowej ballady o nośnym potencjale, z dalekowschodnim kolorytem i orkiestracjami, ale chyba tyle uroku ile w przeboju sprzed kilku lat jednak tu nie znajdziemy. Całe szczęście że gdzieś w połowie senna piosenka przyspiesza, więc może i taki wizerunek Melua, przypominający Suzanne Vegę się przyjmie. Pamiętać jednak warto że radio nie lubi zmian metrum w obrębie tej samej piosenki, która staje się wówczas dla eteru zbyt skomplikowana. Dlatego większe szanse powodzenia widzę w dynamicznym od początku do końca "Plague Of Love". Mało wyraźnie płytę otwiera niestety "I'd Love To Kill You", ale tu jednak spokojnie obroni się tekst. Katie Melua subtelnie śpiewająca swym dziewczęcym głosem przyzwyczaiła nas do delikatnych melodii i wokalnych uniesień, stąd miło zaskakuje na poły kabaretowy "A Happy Place", tym bardziej że wyraźniej zaznacza się w nim nowoczesna produkcja Williama Orbita, który odpowiada za brzmienie krążka, a znany był u nas przede wszystkim ze współpracy z Madonną, a nie z własnych nagrań. Podobnie sprawa się ma z bardziej elektronicznym, ale i nagranym z udziałem żywych instrumentów "Twisted", muzycznie bliskim dokonań Kate Bush.
"The House" to płyta urozmaicona, pojawiają się na niej m.in.: rzeczy mocno odrębne od tego z czego artystkę dotąd znamy: jak walczykowaty w tradycyjnym stylu lat 30. "A Moment Of Madness", brzmiący niczym zakurzone standardy. I tu jednak mamy zmiany dynamiki i burzenie harmonicznej struktury, mostek w takim wydaniu ratuje jednak urocze krótkie solo na trąbce. Orbit zadbał o ciekawe opracowania, tylko czasem pozostawiając uroczą wokalistkę solo z gitarą akustyczną przy mikrofonie ("The One I Love Is Gone"), ale najczęściej dorzucając drobne elektroniczne inkrustacje i dopełniając całość orkiestracjami (senny "Red Balloons", tym razem o balonach zamiast rowerów). A w takim "Tiny Alien", bezpretensjonalnej piosence, ale nieco naiwnej melodycznie, pojawiają się najciekawsze w niej folkowe dźwięki do pary z szeroką paletą instrumentów perkusyjnych i programowanym rytmem w tle. Niespodzianką będzie też bardziej rockowa twarz wokalistki w "God On The Drums, Devil On The Bass", śpiewającą nisko w stylu Joan Osborne.
Nad wszystkim unosi się cały czas kobiecy powab, naturalny niewystudiowany czar jaki sprzedaje przy okazji swych słodkich piosenek Katie, tym samym wyprzedzając bez problemów konkurentki, stworzone przez speców od scenicznego marketingu na modłę kosmicznych straszydeł (vide Lady Gaga). Bez obaw, z tymi sztucznościami Katie Melua nie ma nic wspólnego, a talentu i pomysłu na siebie na pewno jej nie zabraknie. Liczą się dobrze napisane piosenki, a w tej materii na "The House" wszystko gra. 7/10

author

Mariusz Osyra

 20.05.2010  
Trwa ładowanie zdjęć