RECENZJA

Taylor Swift - folklore

folklore

Sama przyznaje, że wszystko działo się spontanicznie. Nie planowała płyty. Tak po prostu wyszło... Taylor Swift wydała właśnie swój nowy album i nie zamierza hamować! Ciągle inspiruje. Wciąż zaskakuje.

Już od pierwszych brzmień można usłyszeć zmiany, jakie dokonały się w artystce. Otwierające album utwory „the 1”oraz „cardigan” wracają do starych wspomnień, dawnych romansów, przekazujące pewne prawdy i myśli (When you are young, they assume you know nothing - Kiedy jesteś młody, zakładają, że nic nie wiesz). Taylor utrzymuje w nich osobisty, a zarazem nadzwyczaj uniwersalny klimat, ale wydaje się być o wiele dojrzalszą artystką. Praktycznie przez cały album towarzyszy nam w roli narratora różnych folkowych historii, np. w „the last great american dynasty”, piosence, która po prostu płynie i chce się jej wysłuchać do samego końca. Robi to w sposób bardzo frapujący. W tekście pojawia się Rebekah Harkness, dziedziczka i rozwóka z St. Louis, która poślubiła Williama Вilla Hale Harknessa, a ich posiadłość zainspirowała do stworzenia o tym piosenki.


Jakby tego było mało...


Taylor postanowiła również zaprosić do współpracy Justina Vernona (znanego też jako Bon Iver), który jest twórcą muzyki indie folk oraz poezji śpiewanej. Z tego powodu utwór numer cztery, czyli „exile” jest posiadaczem nowego wymiaru, pewnego dopełnienia albumu, bardzo potrzebnego i aż szkoda, że krążek nie posiada więcej duetów, bo wokalistka ma naprawdę dobre wyczucie w doborze swoich współpracowników.


Taylor z piosenki na piosenkę tworzy co raz to bardziej pasjonujący nastrój, a samego albumu świetnie sucha się w leniwe wieczory, kiedy to można pozwolić sobie na chwilę wytchnienia, wzięcia kubka herbaty i zajęcia miejsca w fotelu. Klimat piosenkarki po prostu wkręca. Tak się dzieje za pomocą utworów takich jak „my tears ricochet” czy „august” (jak dla mnie najlepszy kawałek na całym albumie!). Czuje się również inspiracje takimi artystami jak Lana Del Rey („this is me trying”), a także klimat piosenek Sufjan Stevensa („invisible thing”). Wydawać się może, że Swift jest bardzo zmienna w swoich muzycznych dziełach, wciąż poszukująca nowych natchnień i samej siebie. Nie chce, aby zaszufladkowano ją jako wieczną gwiazdę pop.


Chwycenie po folklorystyczną tematykę i brzmienie potrafi być naprawdę interesujące, a przy tym ryzykowne, jednakże Taylor się to udało. Mamy tu naprawdę wiele fascynujących smaczków, bardzo miłych dla ludzkiego ucha, aczkolwiek... nie jest to album w stu procentach zachwycający. Piosenki takie jak „mad woman”, „аeace” czy „hoax” brzmią jakby były zwykłą "zapchajdziurą", przez co album traci po części swój urok. One po prostu istnieją, a po ich wysłuchaniu zwyczajnie odchodzą w zapomnienie. Album chwilami robi się nudnawy, tracąc swój artystyczny blask.


Podsumowując: ciekawe dzieło. Ciekawe z powodu delikatności, a także subtelności samej wokalistki. I myślę,ze najlepszym zakończeniem, jakie powinnam zawrzeć na koniec recenzji, to cytat z „epiphany”:

Just one single glimpse of relief

To make some sense of what you've seen

Tylko jedno spojrzenie ulgi,

Aby nadać sens temu, co widziałeś.

To nie tylko album, którego potrzebowali fani. To album, którego potrzebowała sama Swift. Ta, która spontanicznie oraz eksperymentalnie podeszła do tej pracy i naprawdę dobrze ją wykonała, dając poczucie świeżości oraz ukojenia dla wielu słuchaczy.

Ocena: 7,9/10

 

 

author

Aleksandra Łabędzka

 21.09.2020  
Trwa ładowanie zdjęć