Andrzej Piaseczny: "Poddać się fali życia..."

Ten tekst przeczytasz w ok. 10 minut
Andrzej Piaseczny: Poddać się fali życia...
 fot. Sony Music Sony Music Entertainment Poland Sp. z o. o.

Andrzej Piaseczny ostatnie lata spędził na poszukiwaniach – źródła dźwięku, znalazł w Hudson, słowiańską duszę muzyki w kompozycjach Seweryna Krajewskiego, a radość, spełnienie i wszystko to, co dobre - wewnątrz siebie. Swoim wiernym fanom przywiózł z tych podróży zachwycającą pamiątkę, czyli nowy album, zatytułowany nie bez powodu "To co dobre".

"To co dobre"? Czyżbyś chciał tytułem płyty wyręczyć recenzentów?

Przyszło mi do głowy, że padnie takie pytanie. Zastawiłem pułapkę, w którą się pięknie złapałeś. (śmiech) Żyjemy w wieku haseł, w czasach informacji skracanych aż do absurdu, a tytuł płyty z natury ma taką formę. Chyba nic w tym złego, że ten jest dwuznaczny? Swoją drogą, pisząc tę piosenkę, wiedziałam, że będzie tytułowa. Poczułem, że moim życiu przyszedł czas, żeby tego rodzaju manifest wygłosić. To jest deklaracja. Już przestałem pytać. Dałem sobie szansę na odpowiedź. Uważam, że bylibyśmy szczęśliwsi, gdybyśmy wykształcili w sobie umiejętność rozpoznawania rzeczy, które mogą nas satysfakcjonować, które są naszymi sukcesami, zasługami, które powodują, że nasz dzień może się rano zacząć od uśmiechu.

"To co dobre" zdaje się nawiązywać do "Spisu rzeczy ulubionych", ale choć minęły dwa lata zdawać by się mogło, że tę nową płytę nagrał człowiek mniej melancholijny i… młodszy.

Tak? To świetnie. (śmiech) Jeśli ktoś chce mnie poznać, niczego nie wskóra zadając mi pytania. Jeśli ktoś naprawdę chce mnie poznać, niech słucha moich płyt. Bardzo dobrze, że taką przemianę odnalazłeś, bo faktycznie tak jest. Melancholia to w moim przypadku nieustające poszukiwanie. Ale może coś znalazłem? Może właśnie o tym chcę powiedzieć? Może znalazłem emocje, uczucie, człowieka, które pozwoliły mi zadać sobie fundamentalne pytanie: Czy ja naprawdę potrzebuję czegoś więcej? I może nawet przeciw własnej naturze będę się starał, żeby tak było…

REKLAMA
Tool News

A więc "To co dobre" w pewnym sensie jest zaklinaniem rzeczywistości?

Oby nim było. Tak, niech to będzie sensowna mantra. Jest dobrze.

Z czego czerpiesz ten optymizm?

Wszystko co najważniejsze trzeba czerpać z wewnątrz siebie. Pewnie udało mi się po prostu osiągnąć stan równowagi wewnętrznej i staram się dawać temu wyraz. Musze się z tym spieszyć, bo ciągle towarzyszy mi świadomość, że nic nie jest dane nam na zawsze. Spieszyć się, ale nie panicznie. Im bardziej zdajemy sobie sprawę z miejsca, w którym życiowo jesteśmy, tym lepiej będziemy potrafić o ten stan i o siebie zadbać. Zawsze, jeśli tylko chcemy, znajdziemy w sobie jakąś dozę optymizmu. Prawdziwe pytanie brzmi, na ile chcemy się w nim zapamiętać. Ja dzisiaj chcę. Tak naprawdę o tym właśnie jest ta płyta.

Może "Chodź, przytul, przebacz" spodobało się milionom Polaków, bo skoro jest przebaczanie, to po drodze musiała być wina, jakieś nieszczęście. Myślisz, że jesteśmy gotowi na program pozytywny, bez cierpiętnictwa? Wytwórnia nie życzyła sobie nagrania drugiej części "Spisu…"?

Stevie Wonder podpisał kiedyś taki kontrakt, w którym napisano: "Zrobiłeś dla nas już tyle dobrego, że możesz nagrywać co chcesz, a my to i tak wydamy". (śmiech) Ja oczywiście tego rodzaju kontraktu nie mam i ciągle dbam zarówno o relację ze swoją firmą, jak i z odbiorcą. Ale z drugiej strony, znam wielu polskich artystów, którzy dali się skusić i nagrali "Odcinek drugi". W Hollywood to się udaje, a na polskiej scenie muzycznej – niekoniecznie. Właściwie nie znam takiego przypadku. Poza tym, bardzo przyjemnie jest osiągnąć szczyt, ale co to za radość siłą na nim się utrzymywać? Lepiej zejść i zdobyć inny, a potem jeszcze jeden, to jest źródło prawdziwej satysfakcji. To jest mój cel.

Masz bardzo pozytywne podejście do życia.

Bo ja jestem strasznym nerwusem.

Chyba wręcz przeciwnie?

Wiem, co powiedziałem, już tłumaczę. (śmiech) Jestem strasznym nerwusem i kiedyś raziłem tym wszystkich dookoła, a teraz bardzo rzadko wybucham. Rozbroiłem tę bombę, ale jej ułamek wciąż we mnie tkwi i jego noszenie w sobie, pozwala mi mieć świadomość tego, co się ze mną dzieje. Jest więc we mnie to zen, albo raczej yin i yang. Jak mówi Nergal, nie byłoby czerni bez bieli. (śmiech) Coś w tym jest.

Jak doszło do tego, że nową płytę nagrałeś w Ameryce, pod opieką Henry'ego Hirscha?

Kilka przypadków i zbiegów okoliczności. Szukaliśmy studia w którym moglibyśmy dobrze nagrać płytę w pełni analogowo, bez udziału komputerów. Anita Lipnicka, która z powodzeniem nagrywała w Anglii, podsunęła tę myśl naszej wspólnej menedżerce: "Dlaczego nie?". Zaczęliśmy się więc rozglądać i spróbowaliśmy wstępnych nagrań z kimś z Wielkiej Brytanii, bo ja mam taką naturę, że lubię zanurzyć jedną stopę, zanim się cały zanurzę się w akwenie (śmiech) I właśnie ten człowiek zaproponował nam parę miejsc. Jedno studio w Anglii, drugie gdzieś pod Nowym Jorkiem – a że akurat miałem jechać do Stanów na wakacje, to powiedziałem: "Dobra, wypróbujmy to studio". Podjęliśmy decyzję, wybraliśmy trzy numery do nagrania i… w środku nocy dzwoni do mnie menedżerka: "Słuchaj, pamiętasz to studio? Wiesz, kto jest jego właścicielem i będzie robił nam dźwięk?" "A skąd mam wiedzieć?" – odpowiadam. "Henry Hirsch, człowiek który produkował wiekszość plyt Lenny'ego Kravitza!" No i już nie mogłem spać…

Czułeś, że to nowe otwarcie?

Nie zrozum mnie źle. Nie jestem Lennym Kravitzem i nie otworzyło to tunelu świetlnego do światowej kariery, ale dzieją się w moim życiu takie rzeczy… Powiedzmy, że 15 czy 20 lat temu jakiś samochód przejeżdżał ulicą i pomyślałem sobie: "Wiem, że takiego nigdy nie będę miał, ale jak by to było". Po czym 20 lat później poszedłem do salonu i kupiłem sobie taki samochód. Nie trawiła mnie przez ten cały czas jakaś niezdrowa chęć posiadania go, ale tak się po prostu zdarzyło. I teraz wracam do Hirscha – kiedy z zespołem Mafia nagrywaliśmy drugą płytę, Lenny Kravitz miał swój wielki strzał, czyli "Are You Gonna Go My Way" i tam była taka piosenka "Believe". Świetny numer, Betlesowska sprawa, nie mogłem go zdjąć z uszu. A że byliśmy wtedy w zespole na etapie szarpania się o repertuar, czyli w którą stronę i dlaczego, zaczepiłem Zdziśka Zioło, niezmiennie jednego z moich ulubionych polskich kompozytorów, bardzo łebskiego faceta i mówię: "Zdzisiu, zróbmy taki choć jeden numer!" Dwa dni później Zdzisiek przyniósł mi piosenkę, która później znalazła się na tej płycie i nosiła tytuł "Ja", do której czuję ogromny sentyment… I teraz miałem nagrywać w współautorem "Believe", w jego studiu? Niemożliwe, a jednak się zdarzyło. Czasem warto poddać się fali życia, która poniesie nas w zupełnie nieoczekiwane rejony.

Jak ci się pracowało z Hirschem?

Henry okazał się człowiekiem wyjątkowym, bardzo normalnym facetem. Zawiozłem mu w ramach upominku pakiet płyt wydanych z okazji Roku Chopinowskiego i wiesz, że codziennie, kiedy przychodziliśmy do studia, zastawaliśmy Henry'ego słuchającego Chopina? Do tego gitara na której nagrywał Kravitz, platynowe płyty Lenny'ego, historie o Tinie Turner czy Micku Jaggerze… To było jak film.

Jak przygotowywałeś się do nagrań?

Dawno temu przyjąłem taką zasadę – jeśli piosenka dobrze brzmi w wersji demo, czyli śpiew plus prosty akompaniament, na przykład gitara, to jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że równie dobrze zabrzmi w aranżacji. Jeżeli natomiast piosenka brzmi źle, to oczywiście, można w studiu zrobić cuda, ale mnie to nie przekona. Dobieranie repertuaru odbyło się więc w ten sposób, jeszcze w Polsce i tylko trzy piosenki zostały napisane przez zagranicznych autorów. I w taki sposób przekazaliśmy to Henry'emu – gitara, głos i słowa, których nie miał prawa rozumieć. (śmiech) Nie pytał o czym śpiewasz?

Już w trakcie nagrań wszystko musiałem mu opowiedzieć. Henry ma dość specyficzne poczucie humoru i jest bardzo dociekliwy. Sporządziłem krótkie opisy, ale to mu nie wystarczyło. "O czym jest ta piosenka? A dlaczego? Czemu tak myślisz?" Bardzo mnie przemaglował.

Nagrywałeś płytę w Ameryce z człowiekiem stamtąd, więc mogłeś zaczerpnąć trochę funku czy bluesa u jego źródeł, tymczasem to najbardziej biała płyta w twoim dorobku.

Miałem już różne muzyczne przygody, ale nie do wszystkich chyba jestem stworzony. Szczególnie jeśli chodzi o tamte rejony, takie jak funk, bo w swingu już czuję się znacznie pewniej. A dlaczego taka płyta? Bo taka nam wyszła, przede wszystkim z materiału, który dostarczyłem. A Henry'emu pozostawiłem wolną rękę. Oczywiście, o wszystkim mogliśmy dyskutować, ale narzucać mu swój punkt widzenia? To już byłoby świętokradztwo.

Pozostawiłeś mu wolną rękę, bo spełniał podstawowe warunki: lubi i potrafi nagrywać analogowo. Dlaczego uparłeś się na takie rozwiązanie?

Brzmienia analogowe to niedoskonałość. Dzisiaj większość muzyki nagrywa się i produkuje w taki sposób, by stworzyć wrażenie ideału. Problem polega na tym, że w taki sposób masowo powstaje ułuda. Trwa przez chwilę, miesiąc, dwa - i prawie natychmiast jest zastępowana przez nową, lepszą ułudę. Pamiętam, jak jakiś czas temu słuchałem archiwalnych nagrań, bodajże Artura Rubinsteina. Prezenter, przedstawiając w radiu te nagrania, zawracał uwagę na szumy, trzaski i... zarejestrowane, powtarzające się regularnie, skrzypienie mechanizmu pedałowego. Czy to, prócz geniuszu odgrywanej przez niego kompozycji, nie jest właśnie prawdziwy duch muzyki? Moim zdaniem jest. Pracując na sprzęcie analogowym, trzeba wspiąć się na wyżyny własnych umiejętności. To nic, że nie osiągamy ideału. Właśnie to, że słychać dużo naszych niedoskonałości, czyni naszą muzykę bardziej ludzką.

Rzeczywiście, twoja nowa płyta brzmi surowo, niemal garażowo. Nie wiem, czy w Polsce ktoś odważyłby się tak cię nagrać.

Otóż to! Bo ważny jest nie sam garaż, ale to, kto w tym garażu rządzi. Wyszła nam więc płyta bardzo biała i staroświecka. W trakcie pierwszych nagrań uderzyła mnie myśl: "To jest bardzo surowe, czy ja na pewno mam ochotę na tego rodzaju przygodę?", ale po jakimś czasie, kiedy już zaczynałem nagrywać wokale, dotarło do mnie, że to jakoś działa. Nie wiem jak, ale działa! (śmiech) A potem, kiedy myśleliśmy nad tytułem, przez chwilę miałem chęć na sparafrazowanie Juliusza Verne'a i tytuł "Podróż do serca dźwięku", bo tak właśnie to wszystko brzmi.

Płyta brzmi swojsko, znajomo również ze względu na kompozycje Seweryna Krajewskiego - zgodnie z werdyktem kapituły przyznającej Fryderyki, najlepszego polskiego kompozytora. Co takiego mają jego piosenki, czego nie mają inne?

Seweryn pozostanie świetnym piosenkopisarzem i bez kapitułowych werdyktów. To ciekawe, że jeszcze przed kilkoma laty cała ta kapituła nie przejawiała pamięci o Sewerynie... Wielokrotnie już mówiłem, że jego piosenki mają duszę. Dzisiaj, w kontekście moich wcześniejszych słów, mógłbym powiedzieć, że to analogowe piosenki. Jego piosenki są bardzo słowiańskie, a ja do tej słowiańszczyzny chcę się przyznawać i będę to robił.

Sprawdziłeś już te nowe piosenki na żywo?

Przez całe lato graliśmy na koncertach trzy numery z tej płyty i jest naprawdę dobrze. Bardzo dobrze się w tym poczułem.

author

Sebastian Płatek

Redaktor naczelny
 redakcja@netfan.pl

 02.02.2012   Sony Music Entertainment Poland Sp. z o. o.   fot. Sony Music

Gorące rytmy prosto z Sycylii!

DVD Pidżama Porno: "Breżniew - Ujrzałem śmierć na scenie" już 20 lutego!

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE
Trwa ładowanie zdjęć