"Czas szybko zapieprza, ale nie poddajemy się..."

Ten tekst przeczytasz w ok. 10 minut
Czas szybko zapieprza, ale nie poddajemy się...
 fot. Radek Polak/ Sony Music Polska sonymusic.pl

Rozmowa z zespołem Lady Pank w związku z premierą najnowszego albumu grupy "Maraton"

Czas szybko zapieprza, ale nie poddajemy się – mówi Janusz Panasewicz, wokalista Lady Pank. I te słowa mogłyby być mottem jego zespołu. Choć grupa istnieje już od 30 lat, rockandrollowy ogień wciąż w nich płonie. Najnowszy album "Maraton" i promujący go singel "Dziewczyny dzisiaj z byle kim nie tańczą" to najlepsze na to dowody.

Kiedy nagrywaliście "Małą Lady Pank", emancypacja naszych dziewcząt dopiero się zaczynała, a dzisiaj straszycie samicami alfa.
Nie no, z tymi samicami to przesadziłeś. (śmiech) Paniami alfa!

Niech będzie, że paniami. Tak czy owak, są groźne.
Czasy oczywiście się zmieniły, ale my też. Wtedy mieliśmy po 20 lat i wszystko wokół było inne. Dziewczyny, które przychodziły na koncerty też były inne. Właściwie tylko na tym polegało ich życie: od czasu do czasu koncert, a poza tym dom i praca, albo szkoła. Dzisiaj panie, które pojawiają się na koncertach, bywają też w różnych innych miejscach i dosyć wyraźnie o tym mówią. Dla młodych mężczyzn, takich którzy dzisiaj mają po 20 lat, to o czym śpiewam w "Dziewczyny dzisiaj z byle kim nie tańczą", jest oczywiste. Czasem mnie to przeraża, bo kiedyś było inaczej, z większą delikatnością…

REKLAMA
30 Seconds To Mars News

Dziewczyny nie obrażają się za tę piosenkę?
Różnie z tym bywa. Zdarzały się nieprzychylne reakcje, ale najczęściej słyszałem: Bardzo fajny numer! I dobrze wam tak, facetom! (śmiech)

W wielu tekstach pojawia się nutka nostalgii, taka myśl, że kiedyś jednak było lepiej…
Trochę tak. Na pewno coś takiego jest w tekstach Andrzeja Mogielnickiego, czyli w "Dziewczynach…" i "Miłość to jest wszystko".

Ale "Utracona miłość" jest twoja, prawda? "Życie jak maraton" też.
Kiedy przyszedłem do studia, nie miałem pomysłu na "Życie jak maraton". Zapytałem więc Janka, co czuł, kiedy komponował ten numer. Na to Janek mówi mi, że czuł upływ czasu i zmęczenie, ale jednocześnie radość z tego, co robi. Ten tekst nie jest jednoznacznie pozytywny, bo maraton to trudny bieg, kojarzący się z cierpieniem i niedogodnościami. Trudno co prawda powiedzieć, żeby Janek miał w życiu jakieś wielkie niedogodności, poza może egzystencjalnymi, ale przyjąłem zamówienie i napisałem taki tekst. "Utracona miłość" to też jego sugestia. Powiedział mi, że to taki kowbojski numer i że kojarzy mu się z seksem, z jakąś dziewczyną, która wspomina jak to było fajnie, kiedy był młody. Do pozostałych tekstów nie wtrącał się w ogóle. Przynosiłem gotowe do studia i śpiewałem.

Czyli to nie twoja nostalgia, ale Janka?
Trochę jest w tym wszystkim jest nostalgii, nie mamy po 15 lat. Jesteśmy zespołem, który istnieje blisko 30 lat, przeżyliśmy razem piękne chwile i to oczywiste, że pojawia się nutka tęsknoty za tym, co bezpowrotnie minęło. Trochę smutne, że czas tak szybko zapieprza, ale nie poddajemy się. Dajemy radę.

Słuchając singlowych "Dziewczyn…" pomyślałem, że moglibyście nie tylko teksty, ale i pracę naukową napisać o przemianach społecznych i obyczajowych w Polsce, których byliście świadkami.
Ogromnie dużo się zmieniło, pod każdym względem. Nawet reakcji na muzykę. Ludzie myślą, że kiedy wychodzę na scenę i widzę tłum ludzi, to jest mi wszystko jedno. Nieprawda. Kiedyś koncert był czymś szczególnym, wyjątkowym, a dzisiaj idziesz, bo po prostu podoba ci się jakaś kapela, kupujesz bilet i to wszystko jest takie łatwe… Ale w większości zmiany, których byliśmy świadkami, oceniam pozytywnie. Skoro niemal 30 lat temu śpiewałem "Zamki na piasku" czy "Mniej niż zero", byłbym hipokrytą, gdybym dzisiaj mówił, że te wszystkie przemiany wolnościowe nie były fajne. Marzyliśmy o zmianach i dobrze się stało. Oczywiście, nie wszystko jest doskonałe. To co się wokół dzieje, a dobrze wiesz o co mi chodzi, trochę rujnuje nasze wyobrażenie o lepszych czasach. Wiesz, my jako Lady Pank nigdy nie graliśmy w Czechosłowacji czy NRD, ale nasz pierwszy zagraniczny wyjazd był do Kalifornii. To był szok. Zobaczyliśmy limuzynę, to było kosmiczne! Oczywiście, marzyliśmy wtedy o tym, żeby podobnie było w Polsce i w dużej mierze tak jest. Czy tak jest lepiej? Na pewno wygodniej. (śmiech)

Na waszej poprzedniej płycie, czyli "Strach się bać" chętniej zajmowaliście się polityką.
To było cztery lata temu. Wtedy jeszcze mieliśmy wszyscy nadzieję, że pewne durne zachowania – różnych ludzi, nie mówię tylko o Kaczyńskim i jego ekipie, bo to płynie z wszystkich stron – w końcu się skończą. Minęły cztery lata i jest sto razy gorzej niż było. Stwierdziliśmy więc, że komentowanie tego wszystkiego przestaje mieć sens. Lepiej pisać o fajnej babce z cyckami, niż o głupim polityku.

Myślałem, że kiedy rockowe składy pchają się w objęcia orkiestry, to znak, że potem już tylko czas na największe przeboje unplugged, płytę z kowerami i trasę pożegnalną. A wy ledwie poluzowaliście krawaty i już wydajecie mocny, rockowy materiał. Skąd ten przypływ animuszu?
Do końca nie wiedzieliśmy, czy będziemy teraz robić tę płytę. Janek długo się czaił, w końcu okazało się, że ma materiał, ale nie mamy tekstów. Ja akurat planowałem wyjazd… Zmobilizowaliśmy się jednak i pod koniec ubiegłego roku zabraliśmy się do roboty. W grudniu i styczniu nagraliśmy sekcję rytmiczną, a Janek z gitarami zaczął w lutym. Tyle tylko, że nie pracowaliśmy jednym ciągiem, jak ludzie, ale z przerwami. Które były wymuszone między innymi tym, że Rafał Paczkowski, nasz producent, pracuje też w Kalifornii i nagrywa z Kaczmarkiem muzykę filmową. Korzystaliśmy więc z okazji, kiedy był w Warszawie.

Czy tytuł płyty to nawiązanie do długości waszej kariery? Bo wiesz, w maratonie na 30. Kilometrze trzeba oszczędzać siły, a wy tu nieźle zapieprzacie.
Dziękuję bardzo za to spostrzeżenie, między innymi to mieliśmy na myśli. (śmiech) Długo nie miałem pomysłu na tytuł płyty. Myślałem, że może "Z dachu", bo lubię ten tekst, z kolei firma sugerowała, że może "Dziewczyny z byle kim nie tańczą", co wydawało nam się za długie. W końcu Janek zdecydował , że będzie "Maraton", no i dobrze, nie mam nic przeciwko temu. Niektóre kapele w ogóle nie tytułują swoich płyt. Jak ma się ludziom podobać, to się spodoba, niezależnie od tego, jak się będzie nazywała.

Puls reggae, który słyszę w utworze tytułowym, przypomina mi o waszych najwcześniejszych kawałkach… To celowy zabieg, taka stylizacja na pierwsze piosenki Lady Pank?
Nie, to nie było zamierzone nawiązanie, ale wiem o czym mówisz. Te nawiązania do ska i okolic pojawiają się chyba w dwóch numerach. Janek jest bardzo rozpoznawalnym muzykiem. Nawet jeśli użyje jakiegoś buzera czy próbuje inaczej grać, jego sposób komponowania jest tak charakterystyczny, że od razu wiesz, że to on. Są tacy, co będą to uważać za wadę, ale dla mnie to zaleta. Jest tak wielu ludzi na świecie, którzy wszystko oddaliby za rozpoznawalność, a Janek to ma w naturze - i dobrze, dopóki sam dobrze się w tym czuje.

Nie trzeba naprawiać tego, co nie jest zepsute.
O to chodzi. Można się bowiem zdecydować na kompletne wywrócenie konwencji do góry nogami i może ktoś cię za to poklepie po plecach, że nie boisz się podejmowania ryzyka. Ale pytanie brzmi: czy my się z tym będziemy dobrze czuli? Jaki to będzie miało wpływ na koncerty? Jak przyjmą to ludzie, którzy słuchają nas od wielu, wielu lat? Wobec nich również mamy pewne obowiązki. Oczywiście, zmienia się technologia, zmieniają muzyczne mody. Ciekaw jestem, czy dzisiaj nagralibyśmy pierwszą płytę tak jak wtedy? Na pewno nie, ona tak brzmiała, bo innych urządzeń w studiu nie było. (śmiech) Ale czy gdyby dzisiaj każdy chciał coś do niej dodać, coś zmienić, byłoby lepiej? Obawiam się, że gorzej.

Czyli rewolucji nie planujecie?
Mamy swoje odskocznie. Janek solo gra dużo ostrzej. Ja z kolei na swojej płycie solowej poszedłem w zupełnie inną stronę – fortepian, papieros. Takie życiowe, barowe historie. To było na zasadzie oddechu, zaspokojenia artystycznej ciekawości. Tylko raz jako Lady Pank zrobiliśmy coś dziwnego. Bardzo podobał mi się wtedy zespół The Prodigy i akurat siedzieliśmy w studiu Wojtka Olszaka, który ze starych numerów zrobił nam rzeczy w tym stylu. Ja tylko dograłem nowe wokale. Płyta nazywała się "W transie" i przez jakiś czas na koncertach graliśmy w tych aranżach na przykład "Zamki na piasku". To było trochę z nudów.

Nie dziwię się. Jakie to uczucie grać po raz tysięczny na koncercie "Mniej niż zero"? Koledzy instrumentaliści jeszcze są w stanie zasłonić się rutyną, ale ty przekazujesz emocje, musisz interpretować.
No, przyznaję, nie zawsze jest łatwo. (śmiech) Na szczęście na tym polegają koncerty, że nigdy nie grasz tak samo. Jeżeli jest fajna atmosfera i po twarzach ludzi widzisz, że jest dobrze, to nie ma problemu. Ale bywa, że w dużych miastach pozwalamy sobie na to, żeby jakiegoś bardzo, bardzo znanego numeru po raz pięciotysięczny nie zagrać. Natomiast kiedy jedziesz do Kwidzyna czy Aleksandrowa Kujawskiego, gdzie nigdy wcześniej nie byliśmy i być może nigdy już nie będziemy, to nie możesz nie zagrać "Mniej niż zero". Zachowując wszelkie proporcje – Stonesi ciągle nagrywają fajne płyty, ale na koncerty są w stanie przemycić tylko jeden czy dwa nowe numery, bo ludzie na całym świecie czekają na "I Can't Get No (Satisfaction)".

Czy przed nagraniem piosenki sprawdzasz jej skuteczność?
Ale nie w taki sposób, że wrzucam do internetu i zbieram opinie… Mam kilka zaufanych osób, cztery może pięć. To przede wszystkim moja partnerka, która jako pierwsza czyta wszystkie teksty, słucha muzyki i mówi, kiedy jej się coś nie podoba. Oczywiście, Janek też jest w tym gronie. Chciałbym wiedzieć, czy kompozytor identyfikuje się z tym, co ja wyśpiewuję. Kiedy przynoszę tekst i facet, który skomponował tę piosenkę, mówi: "O ja pierdzielę, o nic mnie nie pytałeś, a to jest takie, jakbyś mi z głowy wyciągnął! Właśnie o tym myślałem!" – usłyszeć coś takiego, to największa satysfakcja i spełnienie. Ale nawet kiedy wszyscy ci powiedzą, że jest fantastycznie, zawsze jest ryzyko. Nigdy nie przewidzisz, czy dany numer odniesie sukces, czy będzie puszczany w radiu, czy ludziom się spodoba. 25 lat temu było o tyle łatwiej, że było znacznie mniej kanałów komunikacji, a teraz jest ich pełno i każdy ma inne wymagania.

W "Nie mamy nic do stracenia" śpiewasz, że masz ochotę wyłączyć prąd i wyjechać gdzieś na wakacje. Często ci się to zdarza?
Staramy się wyjeżdżać zawsze w grudniu gdzieś gdzie jest ciepło. W zeszłym roku zanim zaczęliśmy nagrywać tę płytę, wziąłem demówki Janka i wyjechaliśmy bardzo daleko, na Seszele. Kiedy tu chwyciły pierwsze mrozy, ja sobie leżałem na plaży, słuchałem i rozmyślałem o tym, co się dzieje. Bez przerwy jakieś afery, nie tylko w Polsce, cały czas na świecie jest jakaś rozpierducha, zadymy, kradzieże… A ja kupowałem sobie piwo, szedłem na plażę i cieszyłem się, że jestem w miejscu, w którym nikogo to wszystko nie obchodzi.

Fajnie, fajnie, ale jakbyście się tam przy tej plaży urodzili, pewnie nie chciałoby się wam biec w "Maratonie".
Pewnie nie. Ale wtedy wiesz, naprawdę gralibyśmy reggae! (śmiech)

Materiał: Sony Music

author

Sebastian Płatek

Redaktor naczelny
 redakcja@netfan.pl

 20.06.2011   sonymusic.pl   fot. Radek Polak/ Sony Music Polska

Najkrótsza sobotnia noc na Wiankach nad Wisłą!

Premiera kasety: The Kurws "Dziura w getcie"

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE
Trwa ładowanie zdjęć