FOTORELACJA

Metalmania 2007 -

Metalmania jest niewątpliwie jednym z największych festiwali muzycznych w Polsce w ogóle, a już na pewno największym świętem dla fanów nieco ciężkiego grania.

Zgodnie z odwieczną tradycją również i tym razem nie obyło się bez poślizgu, szkoda tylko, że opóźnienie wystąpiło już na samym początku. Pierwszy w kolejce zespół zaczął koncert ponad godzinę później niż przewidywano. I tutaj spotkała mnie pierwsza niespodzianka tej Metalmanii. Festival rozpoczął występ grupy Korpiklaani, kapeli mało w Polsce znanej. Muszę przyznać, że od razu byłam nastawiona do niej optymistycznie, jako wielka fanka fińskiej twórczości metalowej, jestem wdzięczna za każdy fiński akcent, a chłopcy z „Lesnego Klanu” od razu zrobili na mnie pozytywne wrażenie. Może to śmieszny kapelusz basisty, a może to, że gitarom towarzyszyły skrzypce, harmonia i... dudy. Na pewno nie był to stricte metalowy band, w zasadzie porównałabym ich do naszych rodzimych Braci Pieczarków, grających rock z góralską nutą i choć zwykle w godzinach wczesnego popołudnia festiwal nie gromadzi wielu widzów, publika dobrze się bawiła, przy skocznych, podkoloryzowanych folklorem rytmach.

Potem pojawili się wymalowani kolesie z Crystal Abyss. Koncert jednak nie spotkał się z dobrym przyjęciem, taki black metal grano w latach 80 i już trochę się przejadł, a „Immortal dla ubogich” rodem z Rosji, zdaniem wielu powinien znaleźć się raczej na małej scenie. Wielu z nich na dużej scenie widziałoby raczej Benediction, który zgromadził wielu wielbicieli pod małą sceną.

Następną niespodziankę zafundował nam Darzamat – jedyny polski akcent na dużej scenie tego roku. Grupa podczas Metalmanii rejestrowała materiał na swoje pierwsze DVD i pod koniec koncertu Flauros zaprosił na scenę Romana Kostrzewskiego, z którym wykonali „Diabelski Dom cz.2” z repertuary Kata. Publika oszalała na te ostatnie minuty, a słynne powitanie „Witajcie, jak tam Wasze gardłaŚ” rozpaliło atmosferę do czerwoności. Nie będę chyba osamotniona, jeśli stwierdzę, że był to jeden z najlepszych momentów tego festiwalu, jeśli nie najlepszy.

Niestety wszystko trochę zgasło, gdy na scenie pojawił się Zyklon. Początkowo Norwegowie odebrali głośne owacje – z pewnością większość z nich dla samego Samotha od wielbicieli Emperora, ale tłum pod sceną szybko stopniał. Szczęśliwie rodak „Zyklonów” Jorn Lande szybko naprawił ten stan rzeczy. Uważany za jeden z najlepszych rockowych głosów młodego pokolenia zdobył kilka punktów również i tym, że od jego pojawienia się na scenie do rozpoczęcia występu upłynęło niecałe 10 minut i choć w żaden sposób nie wpłynęło to na i tak już ogromne opóźnienie, to na pewno zapunktowało u fanów.

Następnie nastąpiło typowe „męczenie kota” w wykonaniu Vital Remains. Gitarzyści prześcigali samych siebie, a wokalista pomiędzy kolejnymi „motherfuckerami” raczył obwieścić publice, iż oto mają niebywały zaszczyt usłyszeć po raz pierwszy wykonywane na żywo kawałki z nowej płyty, a co więcej, mogą ją kupić przedpremierowo w Spodku. Jeśli o mnie chodzi, nie skorzystałam, ale połowa koncertowego „młyna” pewnie ustawiła się potem w zgrabny ogonek. Zapunktowali u mnie również „starsi panowie” z Entombed. Takiego szału na Metalmanii w tym roku jeszcze nie było. Chłopaki grali, jakby urodzili się właśnie w tym celu, Petrov biegał po scenie we wszystkie strony, basista bawił się z publiką – jednym słowem świetny show. Był i „Eye Master” i „Wolverine blues” a zakończyło się „Left Hand Path”. Na koniec Szwedzi zrobili sobie zdjęcie na tle wiwatującej publiki. Szkoda tylko, że publika skandowała „EN-TOM-BED”, chociaż to chyba większej różnicy Szwedom nie robiło.

Destruction podgrzało jeszcze tylko atmosferę, nie ustępując chłopakom z Entombed ani na jotę. Zwłaszcza, gdy przed „Antichrist” zapytał „"Idziecie jutro do kościoła na 9.30Ś Słyszałem, że Polsce wszyscy chodzą do kościoła". No cóż, odpowiedź, jaką usłyszał jest chyba oczywista... Zagrali parę starych kawałków, jak "Curse The Gods”, “Mad Butcher" czy "Bestial Invasion", a potem jeszcze „All Hell Breaks Loose”, kawałek ścieżki dźwiękowej z Omena i Niemcy zeszli ze sceny po kolejnym podboju Polski.

A potem przyszedł Blaze Baley i porwał nawet sceptyków. Niewątpliwie największe owacje dostał za kawałki Ironów , które z nimi nagrał I choć trochę dużo gadał, a każda zapowiedź kolejnego kawałka zdawała się ciągnąć w nieskończoność, wybaczam, bo starszy pan nagrywał w Spodku DVD. Generalnie występ bardzo energetyczny, a Blaze powinien cieszyć się z charyzmy, jaką zdobył wśród Metalmaniaków.

Przez cały ten czas w Spodku gromadziło się coraz więcej fanów. I kolejny zespół jako pierwszy w tym roku zgromadził większość obecnych w spodku ludzi. Bo oto na deski wyszli Brazylijczycy z Sepultury. Choć rzesze fanów ta kapela ma w naszym kraju od lat, to część z nich zapewne uważa, że nie ma Sepultury bez Maxa Cavalery. No cóż, ja też tak sądziłam. Choć Derrick Green nie jest wstanie odtworzyć Maxa, moim zdaniem wcale nie musi. Sepultura zaprezentowała się fantastycznie, Derrick dał z siebie wszystko, a Kisser rozkręcił pod sceną prawdziwy kocioł, krzycąc „Come on people!” Było parę wielkich hiciorów - "Refuse/Resist", "Territory", "Beneath The Remains", “Troops Of Doom", a kiedy zabrzmiało “Roots” to żałowałam, że z powodu złamanego obojczyka nie mogę rzucić się w kocioł. I tutaj kolejna niespodzianka. Zbliżała się już północ, opóźnienie sięgało 3 godzin, a Testament spieszył się na samolot, dlatego zamiast, jako główna gwiazda zagrać na samym końcu wyszli właśnie w tym momencie. Ten koncert miał być uhonorowaniem wieczoru, zgromadził wszystkich, którzy do tej pory włóczyli się jeszcze po kątach Spodka, przecież Testament miał zagrać w prawie całym legendarnym składzie. Koncert był dobry, ale jak na tą kapelę to za mało. Była precyzja, wirtuozeria i mistrzostwo, ale zabrakło trochę atmosfery i magii. Może to wina pośpiechu, ale wiem, że nie tylko ja byłam rozczarowana. Fajnie słuchało się tych wszystkich kawałków, było "The Preacher”, potem Into The Pit", "Over The Wall", "Trial By Fire", "D.N.R.", "Electric Crown", "Practice What You Preach", "Alone In The Dark" i w końcu "Disciples Of The Watch", ale brakowało czegoś i niedosyt pozostał. Może następnym razem zaryzykują spędzenie nocki w naszym kraju i dadzą przemyślany koncert bez pośpiechu.

Po tym koncercie w zasadzie Metalmania się skończyła. Naprawdę żal mi Paradise Lost i My Dying Bride, które ten festiwal zamykały, bo, nie oszukujmy się większośc przyjechała do Spodka głównie z powodu Testamentu, godzina była już późna, trzeba było jakoś dotrzeć do domu i tłum na płycie nagle bardzo stopniał. I choć chłopaki z Paradise Lost robili co mogli, grali swoje wielkie hity („One Second”, „Say Just Words” czy „As I Die”) to widać było, że Nick Holmes zdaje sobie sprawę ze spadającego wciąż zainteresowania koncertem i bardzo jest niepocieszony. Tymczasem My Dying Bride odegrała swój koncert dla śpiącej widowni szybko i bez ekscesów.

Podsumowując, nie zgodzę się z opiniami, że była to jedna z lepszych Metalmanii ostatnich lat, bo to nie prawda. Z roku na rok festiwal gromadzi coraz mniej ludzi, których większość przychodzi nie na cały dzień, ale tylko na wybrane dwie lub trzy kapele. Rozumiem, że ilośc sprzedanych biletów jest ogromna, dzięki gwiazdom, które potrafią na dwie godziny zgromadzić tłumy na płycie, ale brakuje mi tych Metalmanii, gdy cały dzień budził zainteresowanie, a wielkie nazwy zdobiły plakaty od góry do dołu i o 8 rano pod Spodkiem były już tłumy wygłodniałych fanów. Może za rok...

Relację przeprowadziła Katarzyna Wieszołek (Amait)

Trwa ładowanie zdjęć