FOTORELACJA

Colours Of Ostrava 2017 - fotorelacja

Ostrawa – niemal dwustutysięcznie miasto położone blisko czesko-polskiej granicy to jeden z najważniejszych ośrodków w kraju naszych południowych sąsiadów. Do końca u biegłego wieku miasto było jednym z ważniejszych ośrodków przemysłu ciężkiego, po zamknięciu kopalni i huty w Dolnych Witkowicach miasto stawia na turystykę i edukację. Stawia w sposób mądry – postindustrialne, imponujące przestrzenie byłego zakładu metalurgicznego są miejscem wielu inicjatyw kulturalnych i terenem różnorakich działań twórczych. Niechybnie jedną z największych organizowanych tam atrakcji jest przesympatyczny festiwal Colours of Ostrava, odbywający się co rok pod koniec lipca.

Kilkanaście scen wkomponowanych w post-przemysłową, malowniczą przestrzeń i odbywające się na nich setki koncertów to oczywiście główny magnes przyciągający kilkudziesięciotysięczną publiczność, wśród której bardzo często słychać polski język, ale czy jedyny ? Mnogość wydarzeń towarzyszących, paneli dyskusyjnych, warsztatów tanecznych, ale przede wszystkim cudownie piknikowa, pozytywna atmosfera imprezy jest czymś, czym organizatorzy tego czeskiego święta muzyki i dobrej zabawy mogą śmiało przyciągać wielonarodową publiczność. Czechy kojarzą się nam z miejscem, w którym generalnie ludzie jakoś mniej się spieszą i są wyluzowani – obserwacje festiwalowego tłumu potwierdzają ten stereotyp. Tysiące uśmiechniętych ludzi przechadzających się pomiędzy scenami, korzystających z oszałamiającej mnogości i różnorodności stoisk kulinarnych, spędzających czas w strefach promocyjnych producentów renomowanych napojów alkoholowych… Zaskakująco spora ilość rodzin z małymi dziećmi (organizatorzy dbają o dodatkowe atrakcje dla najmłodszych uczestników imprezy), a wyprowadzenie wzoru na „typowego ostrawskiego festiwalowicza” wydaje się wręcz niemożliwe. Dodatkowo rozpiętość stylistyczna tego, co proponują autorzy ostrawskiego line-upu tylko utrudnia uogólnienia – muzyka wszelaka, od popu i dominującej alternatywy, przez mocne granie, elektronikę, sporo różnorodnego folku aż po lokalne czeskie gwiazdy pieśni festiwalowej, których żartobliwie można by określić nieślubnymi dziećmi Heleny Vondrackowej i Karela Gotta… ;). Do tego spore strefy, gdzie królowali didżeje i mechaniczna muzyka taneczna – dla każdego coś miłego. I tak prezentował się ten kolorowy, niespieszny i różnorodny tłum fanów przybyłych na festiwal – od grupek nastolatek z wiankami na głowach z twarzami posypanymi brokatem, przez dominujących, o zgrozo „normalsów”, którzy w Polsce bardziej kojarzyli by się z publicznością festiwali opolskich bądź sopockich, po podstarzałych fanów hardrocka i emerytowanych hippisów. Na szczęście w Czechach nie ma czegoś takiego, jak nasza ustawa o imprezach masowych, która każe tworzyć strefy, często fizycznie odgrodzone od innych przestrzeni (choćby słynna w tym roku sytuacja z ogradzaniem terenu pod sceną na Woodstock…), i okazuje się, że niekoniecznie trzeba stawiać stalowe płoty i szpalery ochroniarzy pod sceną, żeby ludzkość racząca się lokalnym piwem a i mocniejszymi trunkami, bawiła się świetnie, bezpiecznie i nieinwazyjnie. Prosty manewr polegający na wprowadzeniu kaucjonowanych plastikowych kubków wielorazowego użytku powoduje, że publiczność nie brodzi po kostki w śmieciach, a służby sprzątające mają mniej pracy.

Jak to na festiwalu – niemożliwe jest zobaczenie wszystkiego. Choć program festiwalu był skomponowany dobrze i czytelnie, to i tak nie dało się często obejrzeć niektórych wykonawców występujących w tym samym czasie na różnych scenach. Dodatkowo uczestnicząc w takiej imprezie, chce się po prostu pooddychać czeską, festiwalową atmosferą – przysiąść po prostu na trawie z bramborakiem (plackiem ziemniaczanym) czy węgierskim langoszem, popijając ze wspomnianego kubka złocisty płyn, po prostu poprzyglądać się ludziom, czy wjechać windą na jedną z głównych atrakcji nieczynnego kombinatu – wieżę Bolt Tower i pooglądać teren festiwalowy i panoramę Ostrawy z innej perspektywy, popijając pyszną kawę ze znajdujących się na szczycie wieży kawiarni.

Niemniej jednak kilkanaście koncertów, które zdążyliśmy podczas tej imprezy zobaczyć i udokumentować fotograficznie na pewno pozostanie w naszej pamięci. Niestety nie mogliśmy zostać na ostatni dzień imprezy, kiedy najjaśniejszą gwiazdą głównej sceny (Česká Spořitelna Stage ) był Jamiroquai. Z relacji tych szczęśliwców, którym dane było usłyszeć zacną orkiestrę wiemy, że w sobotę nad Ostrawą przeszły burze, które spowodowały pewne utrudnienia i opóźniły wejście Jay Kay’a z kolegami na scenę, ale sam koncert był zastrzykiem energii, który pobudził do tańca zmęczoną kilkudniowym maratonem publikę i stanowił świetne zwieńczenie czeskiej fiesty.

Zacznijmy od naszych powodów do dumy – kapitalnie przyjęto naszą Hańbę. Kwartet wystąpił na Drive Stage, mniejszej scenie, na której królowali wykonawcy kojarzeni ze sceną folk. Spory tłum publiki pojawił się, pod sceną, gdy krakowski kwartet zaczął granie. Okazuje się, że rozumienie tekstów wykrzykiwanych przez polskich muzyków nie jest konieczne, żeby dać się ponieść energii. Panowie świetnie zapanowali nad rozentuzjazmowanym tłumem, a pod koniec występu pod barierkami odbywało się regularne pogo.

Drugi rodzimy wykonawca, którego fragment koncertu spowodował u nas erupcję uczuć patriotycznych, to znakomici Tides Of Nebula. Panowie opanowali Agro Fest Stage już po północy. Wychodząc już z festiwalu zatrzymaliśmy się tam zwabieni ścianą dźwięku. Oj, warto było. Potężne, imponujące brzmienie, światła podkreślające fakt, że w ich graniu ważna jest muzyka, a nie muzycy (jednocześnie utrudniające zrobienie zdjęć…;)), no i tu również spora grupa melomanów zauroczona jakością muzyki prezentowanej przez polski kwartet. Brawo.

Dość odważnym zagraniem było zaproszenie Norah Jones na główną scenę imprezy. Pomimo tego, że nastrojowe brzmienie zespołu uroczej wokalistki pozornie nadawałoby się do bardziej kameralnych okoliczności, Norah „wybroniła się” znakomicie. Podobne wrażenia z trochę podobnego w nastroju koncertu Birdy – dziewczyna za fortepianem też porwała festiwalowy tłum. Kapitalnie zaśpiewała LP na tej samej scenie, bardzo fajny koncert i świetny kontakt z publicznością. Młodsza część festiwalowej publiki pod główną sceną owacyjnie przyjęła pojawienie się tam panów z Imagine Dragons.

Dla nas osobiście największym zaskoczeniem i powodem do renesansu zainteresowania się twórczością grupy było to, co na głównej scenie Ostrawy pokazali goście z Antypodów, weterani z reaktywowanego niedawno Midnight Oil. Po prostu cios. Oczywiście szliśmy na ten koncert z nastawieniem „posłuchamy sobie panów, którzy mieli przeboje jak byliśmy dziećmi i się wzruszymy”. Ale Australijczycy szybciutko postawili nas na nogi. Zero „zbowidu”, zero taryfy ulgowej. Kapitalne brzmienie, niesamowita energia, znakomity przekaz. Fenomenalny Peter Garret. Zapewne wielu Polaków obecnych na festiwalu musiało mieć podobne skojarzenia jak my, słuchając na bis wielkiego hitu grupy, „Beds are burning” i myśląc o bieżących wydarzeniach w naszym kraju. No i biorąc pod uwagę zaangażowanie polityczne front mana Midnight Oil – chciałoby się mieć takiego ministra ochrony środowiska… Dobrze, że starsi panowie wychodzą na scenę i grają mądrą muzykę. Bardzo dobrze. Prosimy organizatorów największych polskich festiwali, żeby myśląc o przyszłorocznych edycjach swoich imprez pomyśleli o starszych panach z Australii.

Świetny show w wykonaniu wciągającego Michaela Kiwanuki ze znakomitym zespołem instrumentalistów na Arcellor Mittal Stage. Na tej samej scenie bardzo udany koncert Benjamina Celemntine – być może stylistyka sceniczna obrana przez tego śpiewaka może się czasami wydawać lekko landrynkowa, niemniej jednak skuteczne zaproszenie do wspólnego śpiewania zrealizowane przez Benjamina – znakomite. Świetny i porywający energią koncert dali pani basistka i panowie z Melt Yourself Down. Pierwsze skojarzenie z Morphine, tylko że tu dwa saksofony a nie jeden no i energia bardziej punkowa niż oniryczna. Również na scenie firmowanej nazwiskiem pana Mittala zagrali St. Paul & The Broken Bones – można ryzykować twierdzenie, że to jeden z najlepszych momentów tegorocznej Ostrawy. Mocne, rasowe, soulowo-bluesowe granie, osobowość, powierzchowność i pomysł na obecność na scenie leadera bandu, śpiewającego Paula Janewaya porwało festiwalowy tłum (łącznie z autorami niniejszej relacji) do bardzo żywiołowej reakcji, chyba sami muzycy byli zaskoczeni, że „wyszło im aż tak”. Aż żal było wychodzić z tej imprezy, ale patriotyczne obowiązki wzywały do kibicowania opisanej wcześniej Hańbie, która grała na innej scenie praktycznie w tym samym czasie. Cóż, festiwalowe realia wymagają poświęceń.

Zresztą lubimy granie bazujące na folku, więc do Drive Stage pielgrzymowaliśmy często i ochoczo. Zwłaszcza, że po drodze były punkty sprzedaży czeskiego piwa i słynnej kofoli. Na tej samej scenie, co Hańba zagrał między innymi Dudu Tassa & The Kuwaits. Artysta dla nas już nie anonimowy, bo kilka tygodni wcześniej grał na Festiwalu Kultury Żydowskiej w Krakowie. Z tym większą przyjemnością skorzystaliśmy z możliwości ponownego usłyszenia tego świetnie śpiewającego gitarzysty, łączącego w swoim graniu wpływy arabskie i żydowskie, co potwierdza teorię, że tego typu mikstury są bardzo ciekawe i inspirujące. Kolejne fajne zaskoczenie na tej scenie to Brytyjczycy z Ferocious Dog. Frontman to rasowy punk z imponującym kolorowym irokezem, ale ich porywające granie to była esencja tego, co w wyspiarskim folku najlepsze. Pierwsze skojarzenie dla nieznających zespołu – oczywiście mentalni bracia legendarnych Pougsów. Znakomite granie. Tak jak i w wykonaniu innej brytyjskiej załogi – Blazin’ Fiddlers. Oczywiście czwórka skrzypków w pierwszej linii przyciągała ucho i wzrok powodując niegasnące i nieokiełznane wyrazy radości na twarzach słuchaczy, ale nie dało się nie zwrócić uwagi na wyśmienitą szkocką gitarzystkę, Anne Massie, ukrytą na podeście z tyłu sceny. A to, co ta pani wyprawiała z gitarami akustycznymi było imponujące. Szkocka radość w pigułce. Inny Szkot, który pięknie zagrał w folkowym zakątku ostrawskiego festiwalu, to King Creosote – facet, który nagrał kilkadziesiąt płyt, i jeśli ich zawartość jest równie ciekawa, jak set, który przygotował na czeski festiwal, to na pewno warto poszukać jego nagrań. Kolejny brytyjski skład, który eksplodował świetną muzą na tej scenie to The Elephant Sessions, gdzie zwracał uwagę potężny instrumentalista grający na malutkiej mandolinie oraz świetnie brzmiący basista.

Wracając do głównej festiwalowej sceny – fascynujący spektakl w wykonaniu indierockowego tria z Anglii, ALT-J. Kapitalnie przyjęty set elektro-music w wykonaniu Niemców z Moderat. W międzyczasie na Arcellor Mittal Stage wyśmienity spektakl z francuskim Speed Caravan w roli głównej. Kolejne potwierdzenie tezy, że mieszanie kultur oraz tradycji z nowoczesnością tworzą w muzyce zjawiska fascynujące. Tym razem koprodukcja algiersko-senegalsko-francuska z żywiołowym wirtuozem Mehdi Haddabem imponująco obsługującym oud – lutnię arabską niewątpliwie zauroczył sporą grupę fanów, a u niektórych pewnie spowodował wspomnienie edycji festiwalu z 2009 roku, kiedy wspomniani panowie mieli przyjemność zagrać w Ostrawie po raz pierwszy.

Wielu koncertów nie udało się nam zobaczyć – choćby trzeciego polskiego wykonawcy, grupy Niechęć. Ale to co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy, a przede wszystkim rozkosznie leniwa atmosfera tego miejsca i imprezy, oraz fakt, że do Ostrawy wiedzie wygodna autostrada, którą z Krakowa do Ostrawy można dojechać w mniej niż 2 godziny, powodują, że skorzystamy z każdej nadarzającej się okazji, żeby ponownie zagościć u naszych południowych sąsiadów przy okazji kolejnych edycji Colours od Ostrava – na pewno jednego z najprzyjemniejszych miejsc na festiwalowej mapie Europy i Świata.

Tekst i zdjęcia – Ada Kopeć-Pawlikowska, Sobiesław Pawlikowski.

Trwa ładowanie zdjęć